[Black Metal #18] Moje ulubione rzeczy z drugiej połowy lat 90 — część 2
Autor wciąż nie wystrzega się subiektywizmu.
W poprzednim odcinku przejechaliśmy przez kilka albumów z drugiej połowy lat 90., które czysto subiektywnie uznaję za — z jakiegoś powodu — płyty (prawie) doskonałe, albo w jakiś tam sposób wybitne. W tym odcinku kończymy ten temat, a w następnym przejdziemy do rzeczy może ciut mniej subiektywnie genialnych, ale również wartościowych.
Więc jeżeli teraz się grymasicie na to, że wszystko znane i standardowe, to
wiem, no wiem, i na pewno będzie więcej niszowego grania w przyszłości!
okazuje się, że część powszechnie znanych rzeczy faktycznie zasługuje na to, żeby być znanymi i popularnymi! ;D
Część V: Meloblack w różnych odmianach
Kvist: “For Kunsten Maa Vi Evig Vike”
Czyli najlepszy “melodyjny norweski black metal”
Na tej płycie słychać bas, i to bardzo dobrze ten bas słychać, w paru momentach aż za dobrze, bo kisi wszystko inne w miksie, ale no można to wybaczyć, bo robi przynajmniej świetne rzeczy — i to jest jeden z selling pointów “For Kunsten Maa Vi Evig Vike”.
Drugim selling pointem jest to, że wjazd gitary z klawiszami w “Forbannet vaere jorden jeg går på” jest chyba moim ulubionym motywem w historii melodyjnego black metalu. To jest perfekcyjny moment, jeszcze z tą perką i wchodzącym później wokalem — magia. No absurdalnie doskonałe.
I można by to porównywać do czegoś, ale nie ma po co, bo jako całość stoi dumnie na własnych nogach i można uznać to za fantastyczny przykład czystego, melodyjnego norweskiego black metalu.
Emperor: “Anthems to the Welkin at Dusk”
Czyli najlepszy “symfoniczny black metal”
Generalnie walka o to, czy lepsze jest “Anthems” czy “Nightside” Emperora trwa w najlepsze i raczej nigdy się nie skończy, ale na szczęście jestem już stary i nie muszę się takimi rzeczami przejmować — mogę więc po prostu opowiedzieć się po stronie “Anthems”.
To oczywiście nie znaczy, że “Nightside” jest złe czy coś. “Anthems” było po prostu jednym z pierwszych albumów black metalowych, który kupiłem na kasecie, który prawie zdarłem, z którego teksty tłumaczyłem z papierowym słownikiem w ręce. Nie będę więc w stanie ukryć nijak, że ta płyta w sumie dosyć mocno wpłynęła na moje postrzeganie black metalu — a raczej na tolerancję względem niektórych zabiegów stylistycznych, które się w nim pojawiają (a były uznawane kiedyś za raczej kontrowersyjne: sporo klawiszy, czyste wokale, wesołe melodyjki, tego typu sprawy).
Bo generalnie jak się black metalu nie słucha, to trzeba mieć choć trochę wyrobioną tolerancję na serowe klawisze i tym podobne, żeby to, co tu się dzieje faktycznie docenić i nie zgrzytać zębami — ta płyta jest mimo wszystko mocno osadzona w swoich czasach i ten motyw z otwierającego kawałka nikomu przyzwyczajonemu do nowoczesnej produkcji muzycznej raczej głowy nie urwie. Ale no mimo wszystko “Anthems” jest od zawsze najlepszym, co się “symfonicznemu black metalowi” przydarzyło i raczej na zawsze tym pozostanie. Głównie dlatego, że nie jest symfonicznym black metalem — raczej zatrzymuje się na chwilę przed tą otchłanią żenady (o której więcej pisałem tutaj) i robi swoje.
“Anthems” jest fantastyczne na wielu różnych poziomach — i jedną z ciekawych rzeczy, które się na tej płycie dzieją, jest kreatywny dialog między Ihsahnem i Samothem (albo sobie ten dialog wyobraziłem i sobie wmawiam, że tak jest — to też możliwe). Osobiście widzę sprawę tak, że Ihsahn już wtedy był w Emperorze artystowskim grajkiem, który gdyby mógł, to by pewnie tam chciał saksofon wcisnąć, a Samoth to koleś, który najchętniej by tego potencjalnego saksofonistę przez okno wyrzucił — i właśnie z ich połączonych mocy wyszedł świetny technicznie, cholernie intensywny muzyczny chaos. I to nie chaos marki “patrzcie, nauczyłem się grać przypadkowe dźwięki na gitarze!” ani “patrzcie, umiem grać skale tak szybko, że brzmią trochę jak riffy!” jak w masie nowoczesnych dissoblack/dissodeath projektów (które w black metalu na poważnie, zainspirowane Deathspell Omegą, masowo wypłyną na świat pod koniec lat zerowych). Nie taki.
Zamiast tego “Anthems” to chaos melodyjny, oparty przez sporą część czasu na relatywnie normalnych dźwiękach, ale wychodzący poza te skale dokładnie wtedy, kiedy trzeba. No po prostu widać i słychać, że ktoś (Ihsahn) tam siedział i czekając aż koledzy wyjdą z więzienia kminił teorię muzyki (żeby robić black metal, no oszalał). Geniusz Emperora polega na tym, że jako jedni z naprawdę nielicznych potrafili wtedy ten swój chaos muzyczny przekuć w realne kompozycje, które miały sens. Dodatkowym bonusem jest to, że ich muzyka, szczególnie na tym albumie, nigdy nie brzmi pusto, a mimo wszystko nie męczy. “Anthems” jest barokowe jak jasna cholera, prawie każda minuta jest wypełniona CZYMŚ i na dodatek to wszystko jakimś cudem siedzi w miksie (polecam half-speed master pod full dynamic range na winylu).
I najlepsze jest to, że oni to jeszcze jako 20-kilkuletnie dzieciaki nagrali. JAK.
Immortal: “At the Heart of Winter”
Czyli najlepszy “heavymetalowy black metal”
Ten album to jest absolutne złoto, bo leci na nim bangier za bangierem. Co chwilę słychać jakiś genialny riff w bardzo charakterystycznym stylu, który na płytach Immortala się od początku nieśmiało przewijał, a który tutaj wypłynął na wierzch już totalnie i sprawił, że praktycznie każdy kawałek to klasyk napakowany świetnymi pomysłami. No i to ich podejście do melodii sprawia, że całości trzyma się fantastycznie atmosfery NIEDORZECZNEJ przecież MROŹNEJ KRAINY BLASHYRKH, która jest wyrwana prosto z jakichś heavy metalowych fantazji — tyle, że tutaj przefiltrowanych przez black metal.
No i nie ukrywam, że jestem bluźniercą i muzycznym plebsem, bo to mój ulubiony album Immortala i nie jestem przekonany, że ich inne wytwory stoją gdziekolwiek blisko tego, co tu się dzieje. I nie chodzi tylko o to, że to właśnie tutaj Immortal pokazuje jak należy grać melodyjny black metal zmieszany z heavy metalem w interesujący sposób, a wcześniej robili rzeczy brzydsze i bardziej ekstremalne. Chodzi mi w tym uwielbieniu przede wszystkim o to, że na tym albumie słychać wreszcie Immortal, który sięga do swoich absolutnie najmocniejszych stron i nie błądzi przy tym ani przez chwilę.
Jak mówiłem — niektóre z tych charakterystycznych patentów gitarowych słychać było na ich płytach od zawsze, ale dopiero tutaj wychodzą na pierwszy plan i oddychają. To jest cudowny album. No i, cholera, udało się zrobić coś tak klimatycznego bez klawiszy Casio pitolących jakieś swoje mroźne melodyjki.
Cardinal Sin - Spiteful Intents
Czyli najlepszy “melodyjny szwedzki black metal”
Na tej niepozornej, praktycznie zapomnianej chyba epce, byli muzycy Marduka i Dissection robią to, co robią najlepiej, czyli melodyjny black po szwedzku, który oczywiście brzmi jak Dissection zmieszane z Mardukiem.
Ale no skoro Dissection przestało istnieć a Marduk poszedł na wojnę, to nie można im mieć tego za złe, bo grają tę muzykę po prostu świetnie. Szkoda, że nic więcej poza tą 16-minutową epką nie zrobili, bo akurat spośród przeróżnych klonów Dissection ci tutaj byli legit.
A tak to zostaliśmy z niemiecką Thulcandrą i smutno się czasem robi człowiekowi.
Borknagar: “The Olden Domain”
Czyli najlepszy “viking black metal”
Nigdy się nie interesowałem Borknagarem, bo maniera wokalna Vortexa jest dla mnie odpychająca — skreśliłem ich więc dawno temu i przez lata nawet nie zerkałem w ich stronę uznając, że od zawsze byli marni. Ale podczas moich chronologicznych podróży trzeba było, więc odpaliłem debiut i… coś mi nie pasowało, bo ten wokal nie brzmiał jak Vortex. No i faktycznie — wszyscy to pewnie wiedzą, ale ja nie wiedziałem. Dwa pierwsze albumy są z Garmem z Ulvera na wokalu i jakoś tak się składa, że jak na moje, to są przy okazji ich dwie najlepsze płyty (też dlatego, że ciągle mają w sobie jakiś black metal).
Owszem, na drugiej płycie, “The Olden Domain”, już słychać więcej tego progresywnego wikingo-cholerawieczego, które później będą trzepać bez opamiętania, ale wciąż jedną nogą stoi ona mocno w bardzo nieprogresywnym graniu — i robi to dobrze.
Generalnie debiut jest dobry (i ma szalony lineup: Øystein Garnes Brun zwerbował sobie ludzi z Ulvera, Gorgoroth i Enslaved), ale to na drugiej płycie dzieje się o wiele więcej ciekawych muzycznie rzeczy — głównie dlatego, że to jest viking black metal, który nie wieje tandetą i cyrkiem. Zdarza się, że trochę powieje, owszem, ale nie jest to norma i punkt startowy, jak w przypadku większości podobnych projektów.
No generalnie jest to zaskakujące — melodyjne granie z hintem pogaństwa, które jest wreszcie grane przez sensownych muzyków, którzy mają na to jakiś pomysł. Garm jest też w tym momencie już autentycznie świetnym wokalistą i ciągnie te przeboje w ciekawe strony prezentując przy tym zaskakującą skalę możliwości wokalnych, bo skacze od stylu do stylu i bez problemu odnajduje się w praktycznie wszystkim — i mam wrażenie, że zrobił sobie tutaj podsumowanie dotychczasowej kariery, a przy okazji pokazówkę i trening tego, co będzie dalej ciągnął w Ulverze i Arcturusie.
Lux Occulta - Dionysos
Czyli najlepszy “melodyjny greckiniegrecki black metal”
O ile dobrze pamiętam, to wszyscy mówili, że ten album to jest “polski Emperor”, ale dla mnie (może przez temat!) brzmi to bardziej jak dobrze zagrane Rotting Christ i reszta greckiej sceny niż Emperor. W sensie: ludzie, którzy potrafią grać i mają ponadprzeciętne umiejętności kompozytorskie zrobili greckie brzmienia lepiej niż się je robiło w tamtych czasach w Grecji.
Wrażeniozę taką mam głównie dlatego, że nie ma tu chaosu i szaleństwa Emperora — zamiast tego są praktycznie nieustannie jakieś melodyjne i bujające riffy, momentami mocno sentymentalne, serowe i heavy metalowe — czyli jak u Greków. Jest też od groma interesujących pomysłów, a i technicznie wszystko jest zrobione świetnie.
Owszem, można by sobie ponarzekać, że klawisza jest już po prostu za dużo i dajcie panowie odetchnąć od tego chociaż na moment, ale mówimy o muzyce z lat 90. więc, no, można też nie narzekać, tylko zaakceptować lata 90. takie, jakimi były.
Co najważniejsze jednak — kompozycyjnie wszystko ma tu sens (chociaż czasami aż się prosi, żeby ktoś nożyczki przyniósł i to pociął) i można tego słuchać z przyjemnością nawet teraz. Więc brawa dla Polaków.
Część VI: Ciekawostki
Abigor - Apokalypse
To coś, to jest świetne 17 minut radosnego szaleństwa od ludzi, którzy naprawdę wiedzą, co robią — i brzmi mi to trochę jak podsumowanie “dotychczasowego black metalu” z autorskimi dodatkami, które mają pokazać, że “w tę stronę jeszcze można by było to pociągnąć, gdyby ktoś miał ochotę spróbować”.
Wreszcie ktoś więc zerknął w stronę Mayhem (ale nie zatrzymał się na bezmyślnym kopiowaniu) i rozłożył riffy na dziwnych dźwiękach w stylu Blackthorna i Euronymousa. Wreszcie ktoś bez żenady pokazał też, że da się robić ciekawe riffy w stylu Emperora (ale nie przedobrzyć z cukierkowym klimatem). No i tak dalej, i tym podobne. Wokale też są momentami SZALONE (i zostało tu udowodnione, że żeby osiągnąć efekt tego specyficznego szaleństwa nie trzeba skrzeczeć jak zagubiony w lesie goblin).
No i najciekawsze jest to, że te kawałki są krótkie — “Apokalypse” to 6 utworów, które trwają łącznie tylko 17 minut. Ciągle się zmieniają, ewoluują, dokądś zmierzają, ale zawsze pozostawiają niedosyt — co jednocześnie sprawia, że trudno się tym znudzić, ale i chce się słuchać po raz kolejny, nawet parę razy pod rząd. I jest to tym bardziej odświeżające, że już niedługo, w latach zerowych, masa zespołów w 17 minut ledwo intro i pierwszy kawałek może skończy.
Negură Bunget - Sala Molksa
Chciałoby się powiedzieć, że to jest “melodyjny black metal”, ale to nie jest melodyjny black metal, bo to jest przede wszystkim atmosferyczne i melodia jest na tej płycie tylko środkiem do osiągnięcia jakiegoś celu. I to nie było wtedy tak bardzo oczywiste, jak jest teraz, kiedy atmoblack to całkowicie odrębny podgatunek opierający się na teksturach bardziej niż riffach — i tak dalej, i tym podobne.
Chciałoby się też może powiedzieć, że to jest “symfoniczne”, ale mimo że klawisz gra często i zbyt głośno, to ostatecznie nie jest, bo nie chodzi w nim o orkiestrację, tylko właśnie o klimat i nastrój.
No i jest to album zachwycający właśnie tym, co chce osiągnąć, czyli w atmosferze — riffy w pierwszym kawałku brzmią jak podmuchy wiatru, a jego kulminacja brzmi jakby te podmuchy zwiewały zespół. I to jest niesamowite, bo to wszystko jest przeprowadzone kompozycyjnie tak, że przez 8 minut opowiada jakąś historię, zamiast nudzić repetytywnym smęceniem, jak to zaraz w atmoblacku stanie się normą. Drugi kawałek też mi urywa głowę tym, co się w gitarach dzieje. I ogólnie to jest świetna płyta.
Zapisałem sobie po przesłuchaniu, że “nie mogę się doczekać ich muzyki nagranej w dobrej jakości”, ale paradoksalnie wolę słuchać tego albumu w oryginalnej formie, a nie zremasterowanej — polecam porównać, bo te dwie wersje brzmią jak zupełnie inne płyty.
Children of Maani - The Veil of Osiris
A to brzmi z kolei tak, jakby Vindsval z Blut Aus Nord zirytował się na to, jak okropny był ówczesny meloblack z klawiszami i postanowił zrobić go dobrze. To jest prześwietna epka, która ma w sobie miliard riffów i pomysłów, niesamowitą atmosferę, no i patenty nienadające się dla Blut Aus Nord, a wszystko jest skomponowane tak, że jakimś cudem ma sens. Szkoda, że nigdy nie zrobił pełnego albumu pod tym szyldem.
Generalnie pierwszy kawałek mi wchodzi najgorzej, ale dalej jest już ślicznie. Widać, że chłopak chciał sobie trochę heavymetalowych solówek pograć — i chociaż normalnie bym nosem kręcił, to w tym miejscu, na tej epce, to po prostu działa, bo cokolwiek, czego by nie wymyślił i do środka nie wrzucił, to i tak obraca się w estetyce i stylistyce black metalu, a nie robi coś totalnie obok niego próbując wcisnąć kwadratowy klocek do otworu w kształcie kółka.
Brawa dla tego pana, bo notorycznie udowadnia, że ma kminę na temat black metalu jak niewielu.