[Black Metal #24] Muzyka na start nowego tysiąclecia — część 2
Autor opowiada o reszcie swoich ulubionych płyt z lat 2000-2004.
W tym odcinku kończymy pierwszą część lat “zerowych”, czyli przebieżkę przez lata 2000-2004. Możliwe, że kiedyś pojawi się część trzecia z płytami dobrymi i bardzo dobrymi, ale nie obiecuję — na razie koncentruję się tylko na “świetnych” i wzwyż.
Poganie i muzyka z lasu
Kategoria “pogaństwa” jest dosyć specyficzna, bo nie da się uniknąć w niej stawiania totalnie subiektywnych granic pomiędzy podgatunkami w obrębie podgatunku. Dla niektórych to wszystko będzie to samo — i będą mieli do pewnego stopnia rację, ale dla mnie jest spora różnica w OCZEKIWANYM przeze mnie brzmieniu pomiędzy pagan black metalem, viking black metalem, czy nawet folk black metalem. Kiedyś pewnie się o tym bardziej rozpiszę, ale no przede wszystkim chodzi o podejście do melodii oraz atmosfery.
Muzyka z lasu, z kolei, to bardzo charakterystyczne brzmienie, które najlepiej określić mówiąc, że “to tak, jakbyś podłączył gitarę do drzewa zamiast do wzmacniacza”.
Belenos: “Errances oniriques” (2000) oraz “Spicilège” (2002)
Francuski Belenos jest jednym z moich ulubionych projektów grających pagan black. Jest dobry, bo nie sili się na bycie czymkolwiek czym nie jest — ma dobre kawałki pełne niezłych riffów, ma fajnie zbalansowaną agresję z melodyjnością i ogólnie dobrze podsumowuje to, o co w tym podgatunku, jak na moje, chodzi.
Algor: “Úder pohanského hnevu” (2003)
To z kolei jest zaskakująco dobrze zrobiony słowiański pogański black — bez fujarek z Casio i innych bzdur tego typu, ale za to z porządnymi melodiami i pogańskim gniewem, który wymachuję ciupagą w stronę chrześcijańskiego misjonarza. Masakra wrogów pogańskich bogów, że tak zacytuję pewien kultowy zespół.
A bez poezji: bardzo dobra płyta. I zaskoczyłem się nią dosyć mocno, bo z reguły nie lubię takiego grania, a to mi weszło bez popity.
Thyrfing: “Vansinnesvisor” (2002)
Nie wiem co tam się u nich wydarzyło, ale na tej płycie, tak jakby, ogarnęli w końcu jak chcą grać. To już jest odpowiednio mroczne, mniej festyniarskie, a i faktycznie osiągnęli na tym albumie fajny, pogański klimat.
To nie Belenos — jest bardziej melodyjnie i przyjemnie. Ale w Thyrfing przede wszystkim wokale robią kosmiczną robotę i odpowiadają za większość klimatu, no i na “Vansinnesvisor” są wściekłe i zapienione jak pies z wścieklizną, a riffy i ogólny klimat się momentami wreszcie zaczął do tego dostosowywać. Dlatego dobre to jest, chociaż najlepszy ich album wyjdzie dopiero za kilka lat.
Nocternity: “Onyx” (2003)
To jest BARDZO specyficzne granie i nie jestem w stanie powiedzieć, że to jest dobre granie. Ale dawno temu już chyba ustaliliśmy, że granie nie musi być dobre, żeby się podobać. No i z jakiegoś powodu akurat to tutaj mi się podoba, a teoretycznie nie powinno.
“Onyx” brzmi mi trochę jak Summoning, tylko że na podstawie “Gry o Tron”, a nie Tolkiena, i no jakoś tak bardziej mi to pasuje z każdej strony, bo akurat Tolkien w mojej głowie NIE brzmi jak to, co robi z nim Summoning. Nocternity gra też trochę prościej niż Summoning, ale jest w stanie przekuć to na swoją korzyść — tym bardziej, że są w stanie znaleźć balans pomiędzy atmosferą a melodyjnością i uniknąć wiejskiego festynu. Nawet klawisze nie brzmią tragicznie i nie bolą. Boleć może niektórych perkusja z automatu, ale ja mam totalną słabość do tego typu brzmienia więc jak dla mnie, to klepie niemiłosiernie i właściwie.
Drudkh: “Autumn Aurora” (2004)
W tym przypadku, wybaczcie, ale pójdę na łatwiznę. “Autumn Aurora” to w sumie definicja pogańskiego-blackowego vibe-core, które ma mniej wspólnego z black metalem niż z jakimś usmolonym post-rockiem z lasu, ale jednak wciąż można uznać, że jest to blackowe — w przeciwieństwie do masy zespołów, które próbowały ten klimat zrobić lub podrobić.
Przy całym kiczu i problemach takiej muzyki “Autumn Aurora” jednak stoi na własnych nogach, a rzadko co w tym rodzaju blacku to potrafi— a przynajmniej do tej pory w dziejach rzadko komu się udało takie coś zrobić.
I tak, najbardziej “problematyczny” muzycznie w kontekście black metalu jest tu nostalgiczny “optymizm”, który się przewija przez cały album — ale jakimś cudem udało się to zbalansować tak, że nie morduje całego klimatu płyty, tylko nawet czasem coś do niej dodaje.
Paysage d'Hiver: “Winterkaelte” (2001)
W tym miejscu Paysage ma już swoją formułę opanowaną do perfekcji — i świetnie się tego słucha, jak lubi się biały szum i lofi. Nikt inny w tamtym momencie w dziejach nie odrobił tak dobrze lekcji z Burzum i — co ważniejsze — nikt nie poszedł o krok dalej w las. A ten koleś poszedł. No i brawo.
Arckanum: “Kaos svarta mar” (2004)
Tym razem dostajemy od trolla z lasu świetną EPkę, a nie album. No i nie mam z tym problemu, bo mam słabość do Arckanum. Super melodyjne, metalowe granie — już nie pachnie tak bardzo drewnem, nie jest przesadnie przełomowe, ale zagrane tak kompetentnie, że trudno tego nie lubić. Szkoda, że to tylko 15 minut muzyki (ostatniego kawałka z litości nie liczę), bo chciałoby się więcej.
Folkowe Guilty Pleasures
Nie mam nic na swoją obronę.
Hellveto: “Zemsta” (2003) i “In Arms of Kurpian Phantom” (2004)
Z rumieńcem wstydu piszę, że to jest bardzo dobry casio-orkiestrowy pagan-folk-black metal grany z zadęciem godnym jakiegoś młodzieńca paradującego po ulicy z koszulką z dzielnym husarzem. Patos momentami się praktycznie krystalizuje w powietrzu, jak się tego słucha…
ALE
Przy wszystkim, co można złego powiedzieć na ten temat, przy absolutnej tandecie jaką z reguły jest folkowy black metal, to tutaj akurat jest zaskakująco dużo dobrej myśli kompozycyjnej. “Zemsta” jest wypucowana kompozycyjnie i brzmieniowo dokładnie tak, jak być powinna żeby dotrzeć do bezlitosnej epickości pogańsko-orkiestrowego blacku, która MUSI być w pewien sposób tandetna, żeby mogła dobrze działać. Jednocześnie orkiestracje akurat mają więcej sensu w tych kompozycjach niż praktycznie u kogokolwiek innego i niosą te kawałki momentami do przodu zamiast być tylko przerywnikami. A jak są przerywnikami, to przyjemnymi — i do tego nie powtarzają się w kółko do znudzenia, nie ma tak, że leci jakiś prosty motyw przez pięć minut. One wszystkie gdzieś zmierzają, albo coś faktycznie mają do powiedzenia.
Zapisałem sobie, że brzmi mi to trochę jak polskie “Bergtatt”, takie przefiltrowane przez słowiański black metal. Nie ma też skandynawskiej introwersji, jest zamiast tego podejściu typu “WIĘCEJ MOCNIEJ BARDZIEJ”, co szanuję bardzo w muzyce zawsze. No i “Akt IV" na “Zemście” kojarzy mi się trochę z “Dionizosem” Lux Occulty, tylko takim do kwadratu. No i nie wiem co z tym wszystkim zrobić.
Ancient Rites: “Dim Carcosa” (2001)
Zanim powiem coś więcej, to tylko zaznaczę, że problem z tym albumem jest taki, że on generalnie nie jest przesadnie dobry.
I jak mamy to z głowy, to przyznam się bez bicia, że z nostalgicznych powodów, bo słuchałem tego za dzieciaka, po prostu lubię te piosenki. Są już daleko od black metalu — to jest bardziej przyczerniony heavy metal, jakiś epicki pagan metal, czy tam dowolna inna szufladka, ale przez sentyment nie mogłem o tym nie wspomnieć.
Osobiście, pomimo bolesnych klawiszowych brzmień, na które się przez lata znieczuliłem, nie czuję w tym tak strasznej folkowej wioski, jak w przypadku masy innych zespołów i doceniam to, że momentami pojawiają się na tej płycie naprawdę śliczniutkie melodie. Są refreny i przyjemne riffy, są balladowe przyśpiewki (“The Return”), są nawet bangiery (“Victory or Valhalla”, “Lindisfarne”) i kiczowate przeboje do radia (“North Sea”).
To tak w kategorii guilty pleasure.
Honorable Mentions
Czyli stara gwardia wciąż nagrywa świetne płyty. W tym miejscu zajmiemy się przede wszystkim starymi zespołami, które po latach grania dotarły do ściany i musiały podjąć jakieś #decyzje co do swojej przyszłości.
Gorgoroth: “Incipit Satan” (2000)
To płyta, której — z tego co wiem — ludzie nienawidzą, a ja uwielbiam i nie zamierzam się kryć z tym uwielbieniem. Jestem absolutnym fanem tego jak brzmi i jak jest skomponowana, chociaż to jest absolutnie NIE ten Gorgoroth, do którego wszyscy byli w tamtych czasach przyzwyczajeni. Tutaj jest czysto i klarownie, a do tego przez większość czasu zaskakująco melodyjnie (nie żeby Gorgoroth wcześniej nie bywał zaskakująco melodyjny, ale no na “Incipit Satan” wreszcie to bardzo dobrze słychać).
Jednocześnie jest to płyta, na której bardzo charakterystyczny styl melodyki gitarowej Infernusa wybrzmiewa jak nigdy do tej pory, oraz płyta, na której w niecałych 37 minutach zawarto tyle treści i pomysłów, że to nie miało prawa się skleić w sensowną całość. A jednak się skleja i praktycznie każdy kawałek ma do zaoferowania coś świetnego. Ale nie wiem, patrzę pewnie na to przez okulary nostalgii, bo zdarłem kasetę z tym w jakąś smutną zimę w okolicach 2002 czy 2003 roku.
Emperor: “Prometheus: The Discipline of Fire & Demise” (2001)
To jest już tak naprawdę chyba solowy album Ihsahna i w pewien sposób bardzo logiczne zakończenie kariery Emperora. I nic dziwnego, że po tym już się nie mogli dogadać co dalej chcą robić, bo tu już nie było o czym rozmawiać. Ihsahn w “Eruption” sam siebie przeszedł, a płyta jest skonstruowana jako tak gęsta całość, że zapamiętanie kawałków, ogarnięcie ich w pełni, trochę zajmuje. No świetny statement, którego nie słucha się raczej często, ale patrząc na niego z odpowiedniej perspektywy jednak trudno nie doceniać.
Darkthrone: “Hate Them” (2003)
Po różnych dziwnych, lepszych lub gorszych, rzeczach wydawanych przez Fenriza i Nocturno Culto od czasu ich kultowej trylogii wreszcie przyszedł czas na zredefiniowanie tego, czym Darkthrone ma w ogóle być. No i zaczyna się droga w stronę zespołu rekonstrukcyjnego grzebiącego w przeszłości metalu i kradnącego patenty/składającego hołd zespołom, o których nikt nie słyszał, albo o których nikt już nie pamięta. To nie jest jeszcze TO Darkthrone, które gra blackmetalowy punk rock, ale to już jest krok w tym kierunku. Jest więc rokenrol, jest wreszcie energicznie i jest wreszcie WKURW.
Mam wrażenie, że Fenriz sobie w głowie poukładał, co miał poukładać, a Culto się trochę otworzył. Bębny są absolutnie fantastyczne, masa riffów też jest fantastyczna i ogólnie to jest po prostu świetna płyta. Masa cytatów ze starej muzyki, ale też masa fajnych i nowych (jak na ten zespół) patentów. No i otwierające “Rust” to szaleństwo.
Marduk: “World Funeral” (2003)
Ostatnia płyta Marduka z Legionem na wokalach to z mojej perspektywy dojrzalsza wersja “La Grande Danse Macabre”, czyli “chcemy grać tak ostro jak na Panzer, ale jednocześnie nie tak jednowymiarowo”. Legion wokale życia tu nagrał, ale i reszta dowiozła, bo to brzmi jak apogeum tego, co Marduk mógł w tamtym mindsecie osiągnąć. Jedyny minus tej płyty to, że jest ciuuut za długa: edit do 35 minut z 47 i by była perfekcja, ale nie będę narzekać, bo byłem — i wciąż jestem — totalnie, bardzo pozytywnie zaskoczony tym, co tu się dzieje. Nie tak pamiętałem ten album i nie tego się spodziewałem wracając do niego.
Bonus #1: Worek z cukierkami
Czyli trochę fajnych rzeczy, które mi do żadnej innej kategorii nie pasują.
Sorhin: “Apokalypsens ängel” (2000)
To jest mega ciekawy zespół. Jako jedni z nielicznych próbowali grać coś faktycznie NOWEGO w melodyjnym black metalu. Jest szybko i agresywnie, jest technicznie (solówki i riffy momentami brzmią jak Death albo coś tego pokroju — tylko po to, żeby po chwili przejść w blackowe dysonanse), no i przede wszystkim DUŻO się na tej płycie dzieje. I no ciekawe jest właśnie też odejście od szwedzkiej melodyki (momentami, bo np. “Ett sista monumet…” brzmi totalnie jak typowa Szwecja), właśnie na rzecz dysonansu.
Mam wrażenie, że to była jedyna sensowna KONTYNUACJA Dissection i tradblacku w 2000 roku. Unikatowe bardzo i ŚWIETNE przez to.
Hate Forest: “Purity” (2003)
Na pierwszy rzut oka to jest stockowy black… ale im dłużej się tej płyty słucha, tym bardziej kolejne warstwy fajnych pomysłów wychodzą na wierzch. Świetne melodie, sensowna produkcja, kosmiczne wokale, chłodna atmosfera. Bardzo, bardzo dobre, ale na tyle specyficzne, że może odrzucać.
Aura Noir: “The Merciless” (2004)
Jak na to czym to jest — a jest starym, przyczarnionym thrashem — to jest po prostu świetne. Destylat z korzeni gatunku, który jedzie czasem jak Bathory, czasem jak Kreator/Sodom, czasem jak Celtic Frost, a czasem jak dowolna rzecz z lat 80. Tyle, że na to wszystko wchodzą blackowe wokale i zagrywki, które black metal tworzyły więc no czego tu nie lubić.
Pest: “Dauðafærð” (2004)
Znakomite, chłodne granie — jeden, 20-minutowy kawałek, który nie nudzi, tylko jedzie srogim atmosferycznym black metalem od początku do końca. Tak to należy grać, kurde. Brawo.
Arcturus: “The Sham Mirrors” (2002)
To nie jest black metal. Może ma jeden kawałek, który by mógł podchodzić pod łatkę “symfonicznego blacku”, ale nie ma to znaczenia — jest to, jak dla mnie, najbardziej solidnie zrealizowana całościowo płyta Arcturusa. Jest kosmicznie, progowo, melodyjnie jak cholera i czasami boleśnie cukierkowo. Ale wszystko mi się tu klei totalnie i uwielbiam to, co tu się dzieje.
Sear Bliss: “Glory and Perdition” (2004)
Ci kolesie próbują grać melodyjny, epicki black metal z trąbką i kibicuję im od ich pierwszej płyty, bo to genialnie absurdalny pomysł — i po latach prób i błędów wreszcie na “Glory and Perdition” im to faktycznie wyszło. Bardzo przyjemne.
Bonus #2: Death Metal
Nie mam narzędzi żeby pisać o death metalu, za słabo znam ten gatunek i słucham go sobie od czasu do czasu wyrywkowo w poszukiwaniu czegoś, co mnie ewentualnie zainteresuje, no ale nie będzie się wkrótce dało mówić o nowoczesnym black metalu bez wspomnienia o chociażby Gorguts i Portalu. Wybaczcie więc jak coś tu powiem dziwnego — NIE znam się na tym podgatunku metalu i patrzę na niego (oraz oceniam) głównie patrząc w tę stronę przez płot. Z innego podwórka.
Gorguts: “Obscura” (1998) i “From Wisdom to Hate” (2001)
To są fantastyczne płyty uznawane za techniczny death metal, ale o ile tego typu łatki z reguły sprawiają, że odwracam się na pięcie, bo mam alergię na gitarowych onanistów, tak tutaj w słowie techniczny nie chodzi o pierdylion solówek na minutę, tylko o… całość. O zamysł. To jest techniczne na podobnej zasadzie, co jazz Coltrane’a: bardzo dużo się tu dzieje, bardzo dużo się zmienia, bardzo dużo ewoluuje. I treścią nie jest to, że ktoś potrafi dużo dźwięków zagrać, tylko co z tych dźwięków się faktycznie rodzi. No i rodzą się rzeczy naprawdę świetne.
“Obscura” to klasyk i dla wielu ludzi jest TYM ALBUMEM, ale “Wisdom” jest co najmniej równie dobre — tylko po prostu nie jest już takim wystrzałem energetycznym. Jest mądrzejsze, a przez to lepiej się kryje z tym, co ma w sobie niesamowitego. Warto posłuchać jednego i drugiego, ale poświęcić trochę więcej czasu “Wisdom”, bo jest tam sporo fajnych rzeczy do znalezienia.
Portal: “Seepia” (2003)
A tu z kolei jest srogie szaleństwo pełne brudu i dysonansów. Jest brutalnie i bezlitośnie, a do tego w bardzo charakterystyczny sposób też piwnicznie i bagniście. Warto to znać, bo patenty, które tu można wysłyszeć (i na “Outre'“ z 2007) do tej pory odbijają się echem w black metalu przez wieeeeeeeeeele lat, aż do teraz.