[Black Metal #19] Moje ulubione rzeczy z drugiej połowy lat 90 — część 3
Autor po raz kolejny jest nieobiektywny.
I tym razem, w ostatnim (DŁUGAŚNYM) odcinku na temat drugiej połowy lat 90., docieramy do płyt, których nie mam w przegródce “(prawie) doskonałe”, ale wciąż figurują — czasem pewnie trochę niesprawiedliwie — w przegródce “po prostu świetne”.
Może i w niektórych przypadkach będzie to kontrowersyjne, ale jednak z różnych powodów te (czasami uznawane za genialne) płyty do tej właśnie przegródki mimo wszystko trafiły. Momentami pewnie z bezsensownych powodów (a bo albo coś mnie gryzło, albo coś mnie nie przekonało tak, jak by mogło) no ale no — cóż ja poradzę. Przynajmniej dzięki temu możemy numerację podrozdziałów tutaj zacząć od jedynki!
Część I: Easy Listening
Czyli na rozgrzewkę black metal z klawiszami i ładnymi melodiami. Bo czemu nie, skoro pierwszy odcinek zaczynaliśmy od dokładnego przeciwieństwa takiego grania, a uprzedzałem w międzyczasie, że da się takie rzeczy zrobić nieźle!
Arcturus - Aspera Hiems Symfonia
O ile dobrze temat rozumiem, to w Arcturusie rządzi i komponuje przede wszystkim Sverd, którego głównym instrumentem są klawisze — no i to słychać. I oto też pierwszy raz w historii black metalu, właśnie na “Aspera Hiems Symfonia”, chyba można coś tak naprawdę nazwać wreszcie “symfonicznym black metalem” nadużywając tego pojęcia “symfoniczności” tylko trochę. Bo chociaż nic to wspólnego z muzyką klasyczną nie ma, to klawisze nie są tutaj pretekstem do “dodania klimatu”, nie są jakimś tłem, tylko prawdziwym instrumentem, który coś rzeczywiście robi i wokół którego czasami budowane są całe kawałki lub ich większe fragmenty.
I nawet nie zawsze te klawisze brzmią jak typowe, serowe, najntisowe Casio.
Świetne jest to, jak wiele rzeczy na tej płycie zaskakuje kompozycyjnie — te wszystkie dodatki, których się po prostu nie ma jak spodziewać, bo nigdy wcześniej w tej muzyce ich nie było. Czy te nietypowe przejścia z klimatu w klimat, które mimo wszystko idealnie po prostu “siedzą” w całości, chociaż czasami teoretycznie nie powinny. Jednocześnie zaskakujące jest to, jak dużo z tego i “Constellation” zachowało się aż do wydanego wiele lat później “The Sham Mirrors”. Słychać, że jest tu jakaś myśl przewodnia — jakiś główny kompozytor, którego styl wybrzmiewa nad wszystkim innym.
Najgorzej jest na “Aspera” z miksem — wypada niestety dosyć blado ALE jak kogoś to będzie boleć aż za bardzo, to da się znaleźć całkiem sensowny remaster.
Samael - Passage
Otwierający “Rain” jest tak przebojowy, że przyćmiewa wszystko na tej płycie, ale no też nie jest tak, że to jedyny wartościowy utwór do przesłuchania… Chociaż generalnie “Passage” po prostu jest dosyć monotonne. Kawałki brzmią podobnie, niewiele się w nich zmienia, niewiele rzeczy na przestrzeni płyty jakkolwiek ewoluuje — ale no jako całość to się fajnie sprawdza. Jest epicko, jest bardzo czysto, są głównie średnie tempa, jest przebojowo, jest też sensowne (chociaż oczywiście mocno najntisowe) łączenie black metalu z elektroniką w formule niby-industrialnej (ale bez industrialnego hałasu i szumów).
Popowe to jest, o. To chciałem powiedzieć. I to fajnie, że jest popowe, bo nikt inny — a już na pewno nikt o takim statusie — tak wtedy nie grał i mamy do czynienia z kolejnym przecieraniem szlaków. I jakimś cudem po raz kolejny szlaki przeciera Szwajcaria.
Perki w “Jupiterian Vibe” to złoto, pianinko w “Moonskin” przypominające Arcturusa też złoto. No dużo dobra tu jest, ale na ten album trzeba mieć nastrój, bo inaczej można zejść w połowie z nudów.
Część II: Traszujący czorny metal
W tej sekcji porozmawiamy o albumach, których można sobie posłuchać do piwerka.
Sabbat - The Dwelling
Mam z Sabbat problem, bo upieram się, że to nie jest black metal, tylko thrash (chociaż sami mówią, że grają “die hard blacking metal”, cokolwiek by to miało znaczyć), ale no cisną dzielnie od 1984 roku i grają naprawdę dobrze. To jest trochę takie Venom, gdyby Venom nigdy nie zrobiło się marne i miało większy wkręt w “mroczne riffy”, bo półtonowych melodyjek akurat Sabbat trochę ma.
Więc no ja słyszę u nich głównie thrash/heavy metal o Szatanie. I spoko, to też jakiś tam budulec black metalu. I normalnie bym o tych akurat Japończykach nie pisał, ale “The Dwelling” jest znane i wielbione — a jest znane i wielbione między innymi dlatego, że to jeden długi utwór trwający 59:48 (czyli o wiele za długo) i siłą rzeczy trzeba to wrzucić w jakiś worek z “awangardą” czy “eksperymentami”, chociaż raczej się nie powinno. Bo w praktyce oczywiście dałoby się to wszystko, co tu się dzieje, rozbić na mniejsze kawałki bez problemu (ale no sami sobie strzelają w stopę takimi zakończeniami utworów jak w 9:26) więc no niekoniecznie warto dać się nabierać na to, że trzeba to chwalić, bo jest awangardowe w formie).
Chwalić można jednak ten album za to, że jest bardzo dobry. Jest w jakiś specyficzny sposób… autentyczny? To po prostu świetna rzecz, jak się ma ochotę na METAL. Ale niekoniecznie black metal. Po prostu METAL.
Mystifier - The World Is So Good That Who Made It Doesn't Live Here
Brazylia tradycyjnie napierdala i Mystifier dalej gra swój blackened death/thrash, w którym często wjeżdżają wolne/średnie tempa (i mam wrażenie, że jest tego dużo, dużo więcej niż było na ich płytach wcześniej — tak samo jak więcej jest chyba zwolnień robionych specjalnie po to, żeby za chwilę wjechać z jakimś melodyjnym przerywnikiem, trochę jak w Grecji). I no tak mógłbym pisać, ale Mystifier to po prostu Mystifier, więc albo się to lubi, albo nie, nikogo to zasadniczo nie obchodzi.
Najdziwniejsze na tym albumie są “operowe” zaśpiewy pojawiające się od czasu do czasu tu i ówdzie, zaskakujący jest świetnie słyszalny w miksie bas (który gra co mu się podoba, jest totalnie odjechany), ale to, co w ogóle nie zaskakuje, to że to jest po prostu bardzo dobry album. To nie powinno działać, a działa. No Mystifier.
Impiety - Skullfucking Armageddon
To jest taki czorny thrash/death metal w wersji wulgarnej, którego w tamtych czasach w sumie dawno już nikt nie grał (poza Conquerorem, ale to mimo wszystko trochę inna bajka muzycznie), więc było dla mnie miłą odtrutką od tych wszystkich wikingów i klawiszy. I chociaż przez większość czasu to raczej standard, to zadziwiający robi się ten album, kiedy czasem wchodzi faktyczny black metal i gra riffy na patentach Mayhem, może trochę Darkthrone, bo w tej całej traszośmierci jest to raczej dosyć niespodziewane.
Nie wiem tylko po co te kawałki maja po 5 minut.
Aura Noir - Deep Tracts of Hell
To jest mniej “a se po prostu gramy thrash metal zmieszany z blackiem”, jak było na debiucie, a znacznie bardziej “a se po prostu gramy black metal zmieszany z thrashem”, dzięki czemu jest to dużo lepsza płyta. Nie jest też tak oczywista jak większość tego typu mieszanek do tamtej pory w dziejach, a i to po prostu zdecydowanie jedna z lepszych płyt w tym podgatunku.
Część III: Meloblack kontratakuje
W tej sekcji odwiedzamy niebieskie zamczyska i próbujemy nie zarazić się cukrzycą.
Vinterland - Welcome My Last Chapter
Przesłuchując lata 90. zawsze fajnie było trafić na melodyjny black ze Szwecji i móc powiedzieć, że nie brzmi jak Dissection. I tutaj właśnie jest jakiś inny pomysł na to, jak można podejść do tematu, co się samo w sobie chwali. Mamy do czynienia ze świetnym albumem nagranym przez sprawnych technicznie grajków z potężnym zmysłem do smutnawych, melancholijnych melodii — i NIESTETY całość zmiksowana jest tak, że się tych melodii trzeba doszukiwać, bo góruje absurdalnie głośna perkusja. Ale no jak się człowiek już tych gitar tam dosłucha, to się raczej nie zawiedzie.
Album jest długaśny, ale nic więcej nie nagrali, więc można słuchać go na raty albo po prostu rozbić go sobie na dwa i udawać, że strona A i B to różne płyty. Można też słuchać całości i na koniec stwierdzić, że już wystarczy tego melogrania i przejść do czegoś mniej słodkiego.
No ale po co się czepiać — kolesie mieli dobre patenty i wiedzieli co robią. Nie wiem co się z nimi stało, że przestali grać, ale wielka szkoda, bo to mogło być naprawdę potężne, gdyby miało szansę się rozwinąć.
Sorhin - I Det Glimrande Mörkrets Djup
Zapisałem sobie: “Jezusie, ktoś wreszcie gra melodyjny black metal bez wieśniactwa i ma jakieś nowe pomysły na melodie”. Czyli Sorhin jest super. To nie jest głupie granie, nie jest złe w żaden sposób, a i jest to zdecydowanie album, do którego warto wracać — co zaskakuje bardzo przy ilości niesłuchalnego szrotu, który wychodził w tym samym czasie w dziejach.
Sama płyta wychodzi czasem poza szufladkę blackową w sposobie grania i stylu melodii, ale ostatecznie mimo wszystko siedzi w tej blackowej komodzie, bo chce w niej siedzieć — mimo tego, że by nie musiało i mogłoby pewnie być bardziej znane i zarabiać jakiś pieniądz na tym graniu. Szanuję!
Sacramentum - Far Away From the Sun
To jest jeden z tych świetnych albumów ze szwedzkim melodyjnym black metalem, o których nie mam nic do powiedzenia poza tym, że jest po prostu bardzo dobry i nie brzmi jak bezczelna kopia Dissection. Jest melodyjny. Jest ze Szwecji. No każdy, kto już coś z tego podgatunku słyszał, powinien być w stanie sobie mniej więcej wyobrazić co się będzie działo — i to, że nie mamy do czynienia z bezmyślnym klonem to tylko dodatkowe punkty.
A, w sumie to mogłem powiedzieć, że jest niebieska okładka z mrocznym zamczyskiem i to by chyba wystarczyło.
Część IV: Eksperymentów też nie zabraknie
W tej sekcji jest dziwnie.
Joyless - Unlimited Hate
Przedziwny jest ten album, bo to chyba jeden z pierwszych przypadków łączenia black metalu z tak bardzo widocznymi pop-rockowymi wstawkami, z punkiem, z post-punkiem, z shoegaze, z tym całym takim graniem “dla smutnych laseczek” typu Lifelover, Forgotten Tomb czy Shining, które w latach dwutysięcznych — w tej czy innej formie — stanie się dość popularne.
Tyle, że na “Unlimited Hate” to smutne granie nabiera dodatkowej warstwy ironii, bo o ile smutne piosenki grane na pół-wesoło to typowa zagrywka metalowców, to tutaj jeszcze dochodzą do tego black metalowe wokale i tego typu klimaty więc jest podwójnie zabawniej. I generalnie to się chyba albo lubi albo nie, mi to wchodzi — tym bardziej, że echa tej płyty słychać później przez wiele lat w różnych miejscach (chociażby mocno w Shining).
No i, tak ogólnie, jak się podczas słuchania tego przejdzie przez etap bolesnego cringe’u (np. te teksty to jakiś DRAMAT), to da się na tym albumie znaleźć naprawdę przyjemne rzeczy — niektóre riffy są prześliczne, niektóre patenty zajebiste, ale no nie da się ukryć, że jest na niej też jest dużo rzeczy absolutnie niepotrzebnych. Niepotrzebny jest bardzo słaby cover Motorhead czy np. nagrane na nowo 12-minutowe “Overmotets pris”.
Przy czym to też kwestia gustu — na tym albumie dzieje się tyle, że każdy pewnie znajdzie sobie inne rzeczy, które mu podejdą i inne, które uzna za tragiczne. Pierwszy kawałek to doskonały przykład — zaczyna się jak Celtic Frost, przechodzi w tysiąc innych rzeczy, a w międzyczasie po prostu gęba się do niego cieszy, bo trudno w to uwierzyć. “Jomfrulysets fall” mi się strasznie z jednym z genialnych kawałków Kvist kojarzy w melodii, ale jest przy tym bardziej pop-rockowe i równie dobrze można to uznać za blackmetalowe T-Love, cokolwiek by to mogło znaczyć.
Na nowej wersji płyty dorzucili jeszcze materiał ze splitu z Apokyphus (czyli kawałki w stylu… amerykańskiego akustycznego folk punku?), no i część materiału z “Blue in the Face” (harmonijka i akustyki, czyli trochę śmierć ze śmiechu).
No tak ogólnie to jest po prostu środkowy palec wszystkim i wszystkiemu. Polecam się zapoznać (nawet jeżeli niekoniecznie przesłuchać więcej niż raz) bo to ciekawa rzecz jest.
Sigh - Hail Horror Hail
To jest świetne i szalone. W sensie — ta płyta równie dobrze mogłaby się nazywać “Carnival of Excess” bo nawrzucali tu WSZYSTKIEGO. Jakby WSZYSTKO, co japoński metal charakteryzowało do tej pory wsadzili do blendera, a potem dorzucili jeszcze pierdylion innych tematów do brei, która z tego wyszła. Bardzo najntisowe też jest w tym, że to WSZYSTKO jest sklejone z WSZYSTKIM niezależnie od tego czy pasuje czy nie pasuje.
Są więc klawiszowe cyrki, są epickie klawiszowe cyrki, są przedziwne cyrkowe fujarki, jest cyrkowy rocknroll, jest cyrkowy jazz, no jest generalnie wszystko — tylko, że wrzucone na płytę na pełnej i bez zastanowienia. Czyli jeszcze nie z takim, że tak powiem, smakiem jak wiem, że Sigh później będzie potrafiło. Ale no urocze.
Sigh - Scenario IV: Dread Dreams
I jeżeli myśleliście, że dziwniej nie będzie, to Sigh dwa lata później wydało też “Scenario IV” i to jest absolutnie szalone, bezsensowne, absurdalne i dzięki temu po prostu wspaniałe.
Pierwszy kawałek to taki bangier, że słów nie mam. I potem nie jest gorzej. Na tej płycie jest WSZYSTKO i JESZCZE WIĘCEJ. Jest black metal, jest heavy metal, jest country, jest reggae, jest muzyka z jakiegoś makabrycznego karnawału pełnego klaunów z McDonalda, jest klaskanie, są gotycko-progowe wokalizacje, są solówki które można śpiewać, gitary akustyczne, kobiece chóry, udające klawesyn casio, muzyka z parad, vocoder, nawet walczyk… no ten album jest NIEDORZECZNY.
I gdyby grali to gorsi muzycy z gorszym liderem, to by nie miało prawa działać. Ale działa. I tak sobie po prostu jedzie i działa. Ale też chyba tylko Japończykom można takie rzeczy wybaczyć. To jest totalny muzyczny postmodernizm.
Potentiam - Bálsýn
To jest… przedziwne. Bo jest bardzo progresywno-postrockowe, a przy tym ma też równie bardzo mocne nastawienie na “vibe” składany konsekwentnei z różnych elementów black metalu. I chociaż trudno to nazwać w oczywisty sposób blackmetalowym, tak z drugiej strony jak już grają black metal, to go grają z pełną świadomością tego, co robią, a nie przypadkiem. Więc chociaż jest notorycznie rozmydlany “ślicznym graniem”, i to takim ślicznym graniem marki progresywno-depresyjnej, to wciąż klepie jak należy.
I chociaż tego ślicznego grania jest relatywnie dużo, to kompozycyjnie jest to wszystko sklejone tak zmyślnie, że nie mam wrażenia słuchania jakiegoś blacku robionego przez ludzi, którzy nie lubią black metalu (jak np. w Agallochu czy innych marudach tego typu).
Bardziej mi to całe dziwaczne “Bálsýn” przypomina… nie wiem, pogańsko-samobójcze Ved Buens Ende zmieszane z Dodheimsgardem i jeszcze paroma dziwactwami?
Nie wiem. To jest przedziwny, ale przy okazji naprawdę świetny, kreatywny album.
No i
wyprodukowane było przez gościa z Sigur Rós xD
dęciaki w “Alfablod” = wtf, ❤️
Część V: Stockowy black metal
W tej sekcji jest black metal, do którego trudno dorzucić jakąś ciekawą łatkę.
Satyricon - Nemesis Divina
Się przyznam może na start, że nie jestem wielkim fanem Satyriconu i mam ich trochę w tej samej przegródce mentalnej co Behemotha — to świetni muzycy, którym na płytach prawie zawsze CZEGOŚ tam brakuje. Jedni i drudzy konsekwentnie wyrastali ze swoich korzeni w dziwne strony, żeby COŚ znaleźć, jedni i drudzy robili mainstreamową karierę i wychodzili daleko poza podziemie (nagrody, teledyski, rock’n’roll, duch w operze), z którego wyrośli — no i jedni i drudzy nagrali przy okazji dużo dobrej muzyki. Niekoniecznie genialnej, ale no w jakiś tam sposób unikatowej właśnie dla nich.
W przypadku “Nemesis Diviny” z kolei mam takie wrażenie, że “Mother North” jest takim przebojem, że po prostu przyćmiewa cały album — ale no to jest dla mnie też najlepszy “klasyczny” album Satyriconu (zanim zaczęli eksperymentować) i przy okazji jeden z najlepszych “standardowych/stockowych” norweskich albumów black metalowych (przynajmniej tych inspirowanych #naturą). To nie znaczy, że słucham go często — raczej mi się nie chce, bo są lepsze i ciekawsze rzeczy.
Jest na nim mniej wciskanej do gardła akustycznymi przerywnikami folkowej tandety (a przynajmniej dzieje się to bardziej subtelnie niż do tej pory i w jakimś konkretnym celu), ale mimo to udało im się zachować średniowieczny-fantasy klimat, który próbowali od początku osiągnąć. Tym razem poza akustykami generują go jednak przesterowane melodie, atmosfera i sensowne kompozycje utworów — czyli to, co w tym konkretnym rodzaju blacku chyba powinno.
Są więc charakterystyczne Satyriconowe patenty (”Immortality Passion”), jest czysty norweski wpierdol, jest folkowe pitolenie, są dziwne decyzje (pianino na koniec “Du Som Hater Gud”), są też industrializujące eksperymenty na koniec, ale no ostatecznie całościowo to wszystko DZIAŁA — jakby Satyr wreszcie dotarł kompozycyjnie tam, gdzie chciał dotrzeć.
No i produkcja zaskakuje — jest czysto i klarownie (a wśród ludzi, którzy za nagrywanie i miksowanie tego odpowiadali był ktoś, kto nagrywał wcześniej radiowy popik). Ale no wyszło to na dobre, bo utwory się bronią.
Jedyny minus to, że CZASAMI jest trochę monotonnie więc nie jest idealnie, ale no bardzo dobre.
Marduk - Heaven Shall Burn... When We Are Gathered
Na tej właśnie płycie Marduk przyspieszył i pozbył się typowego szwedzkiego meloblacku ze swojego brzmienia — zamiast tego zaczął brzmieć jak to, co teraz się ma w głowie, kiedy się o Marduku z tamtych czasów myśli. Wciąż są tu świetne melodie, ale nie ciągną one całej płyty — zamiast tego ciągnie ją, w sumie, blast za blastem i to chyba jest przy okazji jej największy problem (bo aż się prosi o to, żeby niektóre momenty zluzowały z ciśnięciem blastów na rzecz jakiegoś, nie wiem, sensownego czegokolwiek innego na perkusji).
Pomimo tego — to bardzo przyjemne słuchadło, szczególnie że produkcja jest czyściutka. Trochę szkoda, że wolniejsze rzeczy z końca nie są wrzucone między ten szybki wpierdol z początku płyty — bo w okolicach połowy zaczyna się czuć zmęczenie tym trochę.
ALE jak człowiek odsapnie i wsłucha się w to jeszcze raz na poważnie, to widać, że w tych kawałkach wbrew pozorom się sporo dzieje i są naprawdę dynamiczne — tylko ta perka non-stop ciśnie przed siebie bez litości i przez to może się wydawać, ze jest nudniej niż jest naprawdę.
Część DCLXVI: Szwedzi wskrzeszają Diabła
Tutaj nie będę się rozpisywać o płytach z osobna, bo to jest raczej rodzące się zjawisko, które odbije się bardzo szerokim echem i wkrótce zainspiruje na przykład Francuzów z Deathspell Omega do robienia rzeczy genialnych, ale no każda z tych płyt jest w jakiś sposób cholernie interesująca.
No więc sprawa ma się tak, że pod koniec lat dziewięćdziesiątych w Szwecji kotłowało się sporo energii, która domagała się zwrócenia black metalu diabłu. Bez śmieszków i heheszków — ma być czczenie rogatego, granie na poważnie, albo lepa. No i słuchając tych rzeczy, czy też (jak ktoś ma zdecydowanie za dużo wolnego czasu) czytanie wywiadów z nimi z tamtych czasów, to raczej otrzeźwiające przypomnienie, że nagrywali to młodzi ludzie, z czego część była zainteresowana bardziej kryminałem niż muzyką, a do tego na każdy sposób próbowali prężyć Muskuł Nienawiści, co niekoniecznie się dobrze zestarzało.
W każdym razie: zrobili wtedy mimo wszystko rzeczy bardzo dobre, często świetne, o których warto pamiętać:
Funeral Mist - Devilry
Ofermod - Mystérion tés anomias
Malign - Fireborn
Część VII: Assorted Mentions
A w tej sekcji są rzeczy, do których nie ma sensu robić osobnych kategorii, bo są trochę z różnej bajki, a nie bardzo mi pasują w innych miejscach.
Anaal Nathrakh - Total Fucking Necro
Już w pierwszym kawałku słychać, że rodząca się formuła na Anaal Nathrakh to przyspieszone Mayhem + Emperor z autorskimi dodatkami pokroju industrialu i grindcore’a. I nic złego w tym nie ma, wręcz przeciwnie — jest zajebiście dobrze. Nawet wokale naśladujące Deada są trafione w punkt.
I zaskakujące jest to, że w drugim kawałku jest bardzo melodyjnie — wjeżdża jakiś nostalgiczny klimat, taki jakby nie od nich, taki jakby zaimportowany z Norwegii. Z jadącym w tle basem brzmi jak jakieś Stridopodobne tematy, ale no nie ma nawet czasu się nad tym zastanawiać, bo trzeci kawałek już wraca tam gdzie trzeba. Nawet wrzucony później cover “De Mysteriis” jest zaskakująco udany.
I no szkoda, że tak szybko odeszli od tego, co tu robili, bo gdyby to robili dalej i nie dodali do swojej muzyki jakichś żenujących czystych wokalizacji wyśpiewywanych przez wokalistę, który za cholerę nie ma głosu do śpiewania czysto, to by byli niesamowicie potężnym zespołem. A tak to — jak nadchodzące lata pokażą — mają na koncie parę dobrych rzeczy i masę marnego pitolenia.
Hades - The Dawn of the Dying Sun
Radością mnie przepełnia, że wreszcie coś takiego się trafiło, bo od dawna już nikt niby-wikingowych klimatów od Bathory nie kradł, a przecież warto. Średnie albo wolne tempa lecą bez oglądania się za siebie, riffy są potężne jak stąpanie jakiejś cholernej armii wikingów maszerującej na bitwę, wokale są szalone, a do tego dochodzi lepsza produkcja niż na debiucie, czyli ktoś wreszcie trochę treble skręcił.
Wkręta w temat jest potężna (zresztą gitarzysta i chyba kompozytor w 1992 spalił kościół razem z Vikernesem), ale no zachwycające jest np. to, że bas tutaj gra konkretne rzeczy — w drugim kawałku gitara wprowadza folkową melodię a potem zaczyna robić swoje, w późniejszej części bas przejmuje tę melodię i gra ją sobie w tle, podczas kiedy reszta jedzie dalej. No świetne. Perkusja jest też nagrana bardzo przyjemnie - nisko i potężnie. ALE TO WSZYSTKO NIESTETY NIE ZNACZY, ŻE JEST DOBRZE. Po prostu debiut był brzmieniowo tragiczny więc wszystko, co nie jest nagrane tak źle jak tamta płyta, jest już powodem do pochwał.
Najmniej mi siedzi ponad 10-minutowe, burzumujące riffem “Alone Walkyng”, które jest ponownie nagranym kawałkiem z ich demówki z 1993, no ale cóż. Można było nie wracać do tego i album niczego by nie stracił gdyby trwał 37 minut zamiast 47.
W brzmieniu… No bardzo “stare” to jest, bo nagrywał Pytten, a kolesie są na scenie od lat już, ale no w klimacie black metalu, z którym w 1997 mamy do czynienia, to jest pomimo swojej brzmieniowej starości zaskakująco odświeżające.
Mogło być krótsze, ale songwriting jest dobry, wszystko jest porządne i widać, że kolesie doskonale wiedzą co robią. Szkoda tylko, że to brzmienie jest takie gówniane, bo dobra realizacja i dobry miks mógł tu zdziałać cuda.
Hate Forest - Scythia
Przyznam, że nie kojarzyłem Hate Forest, bo raczej unikałem projektów z jakimikolwiek leśnymi motywami w nazwach — z reguły grają jakiś atmosferyczny gównoblack, przy którym się śpi, a nie go słucha. No i się zaskoczyłem, bo spodziewałem się melodyjnego pierdololo, a dostałem na gębę praktycznie industrialny black metal z mocno przesterowanymi niskimi wokalami. Bardzo dobre.
Gorgoroth - Destroyer: Or About How to Philosophize With the Hammer
To jest przedziwny album — patchwork inspiracji, czyste szaleństwo, a do tego praktycznie inny line-up w każdym kawałku. A mimo wszystko to działa jakimś cudem jako spójna całość. Nie będę się rozpisywać teraz, bo pewnie się rozpiszę przy okazji jakiegoś większego tekstu o Żorżorocie, ale no to jest naprawdę świetna rzecz.
…I w ten sposób zamykamy wstępnie lata dziewięćdziesiąte, bo chociaż wyszło wtedy płyt wiele, to te z czystym sumieniem mogę polecić w pierwszej kolejności. A do tych z drugiej kolejności może kiedyś wrócimy.