[Black Metal #1] Wstęp do projektu
O słuchaniu black metalu, oraz o słuchaniu go dziwnie — i co z tego wynika.
Galerię Dominikańską we Wrocławiu otworzyli pod koniec 2001 roku. Nie pamiętam za cholerę jak wyglądał Plac Dominikański wcześniej i niewiele mnie pierwsza prawdziwa wrocławska świątynia postawiona ku czci złotego cielca wtedy interesowała — miałem 11 lat i mało mnie obchodziło ile kosztuje para jeansów.
Dowiedziałem się jednak, że w środku znajdę Media Markt, w którym miały być tysiące płyt z muzyką. Coś, o czym w tamtych czasach (zdominowanych przez Empik przy Pedecie i sekcje muzyki gównianej w supermarketach typu HIT/Marino) nikt przecież nawet marzyć by nie śmiał.
Nie pamiętam kiedy dokładnie otworzyli ten Media Markt — czy był już na premierę czy dopiero rok później — ale pamiętam, że kiedy wreszcie tam dotarłem i zobaczyłem na własne oczy potężną sekcję z “alternatywą”, czyli rockiem i metalem, to stwierdziłem, że chyba stamtąd nigdy nie wyjdę. Głównie dlatego, że mieli stoiska pozwalające słuchać płyt zanim się je kupi, co było luksusem w czasach, kiedy jeszcze regułarnie kupowało się kasety, a dostęp do internetu był marny albo żaden (a jego prędkości pozwalały ściągnąć np. za pomocą koszmarnego programu Kazaa tak z dwie empetrójki na godzinę).
Chronologii dokładnej nie pamiętam, ale w tamtych czasach pochłaniałem informacje na temat muzyki rockowej/metalowej dosłownie zewsząd. Pożerałem wszystko, co mi wpadło w łapy i w jakiś sposób (prawdopodobnie wyczytałem to w jakimś piśmie, prawdopodobnie był to Mystic Art) dotarła do mnie nazwa zespołu, który wydawał się fascynujący.
Wydawał się fascynujący głównie dlatego, że wszyscy, którzy gdziekolwiek o nim wspominali, wypowiadali się o nim tak, jakby czymś oczywistym było to, że każdy go zna i uwielbia. Nikt nie mówił absolutnie niczego konkretnego, ale właśnie sam fakt, że nikt niczego nie tłumaczył, tylko zakładał, że będziesz wiedzieć, był fascynujący — i mówił więcej o temacie niż cokolwiek innego mogłoby powiedzieć.
Trzeba było się więc dowiedzieć o co chodzi, bo jak to tak — nie wiedzieć?
Wybrałem się więc do Media Marktu i okazuje się, że miałem cholerne szczęście, bo jakimś cudem znalazłem na półkach jedną jedyną płytę tej niszowej metalowej grupy, o której nikt faktycznie normalny przecież nie słyszał. Nie wiedząc za bardzo co to w ogóle jest, bo przecież nie było skąd brać takich informacji, podszedłem do odpowiedniego stanowiska i nałożyłem słuchawki. O regulacjach dozwolonej głośności też wtedy nikt nie myślał oczywiście, bo byliśmy jeszcze kilka lat przed stosownymi dyrektywami Unii Europejskiej i tym podobnymi.
No i usłyszałem to:
Nie muszę mówić, że nigdy wcześniej nie miałem z czymś takim do czynienia i moje uszy nie do końca wiedziały jak zareagować.
Pamiętam tylko, że po raz pierwszy — i jedyny — nogi ugięły mi się w kolanach od muzyki. To był szok.
Nie dotrwałem chyba do końca pierwszego kawałka i nie kupiłem tej płyty. Nie rozumiałem tego, co słyszę.
Ale okazało się, że nie potrafię o tym zapomnieć.
Wydaje mi się, że parę miesięcy później albo nawet rok później — na pewno w zimie — poszedłem do Media Marktu raz jeszcze i stwierdziłem, że jednak muszę to mieć. Ale tym razem “Beast of Beherit” na półce nie było.
Było za to “Drawing Down The Moon”, które wziąłem w ciemno i od tamtej pory czczę jak niewiele płyt, z jakimi miałem w życiu do czynienia.
I co dalej
Black metal trafił w moim przypadku na bardzo podatny grunt — byłem koszmarnie zakompleksionym, beznadziejnie smutnym, a przy okazji chronicznie wściekłym dzieciakiem, który nie bardzo miał w co uciekać. Rynek rozrywek eskapistycznych na początku lat dwutysięcznych w Polsce nie był jeszcze tak zróżnicowany i dostatni jak teraz.
No i znalazło się w końcu coś, co zatrybiło i zarezonowało — ekstremalna muzyka pełna ekstremalnych treści, z szaleńczą historią i “etosem” zupełnie odbiegającym od tego, czym był “normalny” metal. Coś, co było pełne skrzeków, jazgotu i hałasu, a jednocześnie — jak już się nauczyło na to patrzeć — coś, co kryje w sobie niesamowicie dużo “ładnych” rzeczy, na przykład pięknych melodii.
No idealna rzecz dla introwertycznego dzieciaka (blackmetalowa pogarda dla metalowej stadności), który maskuje kompleksy wywyższając się nad innymi (blackmetalowy elitaryzm), a do tego tak bardzo boi się zranienia, że woli się odgrodzić (blackmetalowa otoczka z bluźnierstw) niż kogoś do siebie “wpuścić”.
Słuchałem więc tego przez nastoletnie lata dużo, a później z różnych powodów mniej — ale no dotarłem w końcu do tego, że muszę się sam przed sobą przyznać, że po prostu żaden inny gatunek muzyki (poza jazzem) aż do tej pory nie rezonuje ze mną tak bardzo jak właśnie black metal.
No to co w takim razie
Ale jakiś czas temu, po przesłuchaniu paru nowych płyt black metalowych, złapałem się na tym, że nie jestem w stanie powiedzieć o nich więcej niż „dobre” albo „niedobre”. Coś mi się tam na tych albumach podobało, coś mi się nie podobało, ale no tyle by było z eseju na zadany temat — co wydało mi się dziwne, bo przecież akurat metalu w życiu przesłuchałem tyle, że nie powinienem mieć problemu z jakąś chociaż trochę sensowną analizą dźwięków, które słyszę.
Pomyślałem, pomedytowałem i złapałem się na tym, że nie mogę po prostu sensownie osadzić tych nowych płyt w żadnym konkretnym kontekście. Leciał więc na przykład nowy Tsjuder i stwierdziłem, że jest to bardzo przyjemne dla ucha granie, ale jednocześnie ni cholery nie wiedziałem czy wydaje mi się dobre dlatego, że faktycznie jest dobre, czy dlatego, że od dawna nie słyszałem płyty, na której ktoś by grał w ten (bardzo klasyczny przecież) sposób. Nie byłem w stanie nawet określić czy to dobry Tsjuder, bo przestałem śledzić ich karierę dawno temu.
Uderzyło mnie, że kiedy zacząłem się zastanawiać nad tym, co faktycznie słyszę, to przestałem wierzyć sam sobie — jakbym nagle stracił jakikolwiek sensowny punkt odniesienia. Mogłem sobie porównać nowe płyty do klasyków, ale black ma akurat to do siebie, że jest podgatunkiem metalu, który nie przestaje się rozwijać i co chwilę coś tam się w nim nowego dzieje — i nagle zauważyłem, że nie mam bladego pojęcia na jakim etapie rozwoju się ta muzyka w tym momencie dziejowym w ogóle znajduje.
I tak, oczywiście, nie ma to żadnego realnego znaczenia. Przecież to po prostu muzyka. Można słuchać dwóch płyt rocznie i się z tego cieszyć nie ogarniając niczego, co się dookoła tych dwóch płyt dzieje. I oczywiście nie ma w tym nic złego, bo co kto lubi, ale moja głowa bywa raczej nieszczęśliwa, kiedy ją do znoszenia takich rzeczy zmuszam. Moja głowa, jak coś mnie interesuje, po prostu MUSI WIEDZIEĆ.
Chciałem więc znowu być w stanie rozumieć dlaczego konkretne płyty brzmią dla moich uszu dobrze — ale też czy naprawdę brzmią dobrze, czy tylko mi się wydaje, bo nie mam pojęcia co się przez ostatnie lata działo wokół nich.
(Jeszcze bym się zachwycił czymś, co ktoś nagrał pięć lat wcześniej dużo lepiej, a to przecież niedopuszczalne!)
No więc, jako że obsesje rządzą się swoimi prawami (a nie znalazłem jeszcze sposobu na opanowanie mojego OCD związanego z grzebaniem w niszowych pierdoletach i riserczach) więc pewnie bym zwariował, gdybym czegoś nie wymyślił.
Postanowiłem więc przesłuchać black metal chronologicznie.
Brzmi to trochę absurdalnie, wiem, ale jednocześnie w tej samej sekundzie, w której wpadłem na ten pomysł, wydało mi się to interesującym eksperymentem — nigdy nie słuchałem żadnego gatunku w ten sposób i nie miałem pojęcia do czego takie podejście jest w stanie zaprowadzić.
Owszem, słuchałem zespołów dyskografiami w te i we wte, ale no nigdy żadnego gatunku jako takiego od początku do końca ogarnąć nie próbowałem (no i oczywiście nie zamierzam przesłuchać go w całości— życia mi by nie starczyło, żeby przesłuchać WSZYSTKO, co wychodzi), bo wydaje się to kompletnie szalone. Ale jednocześnie każdy gatunek muzyki z czegoś się przecież wywodzi, więc przez każdy powinno dać się przeprowadzić jakąś linię czasu — od dnia dzisiejszego do rzeczy, które były przed nim, albo właśnie na odwrót. Musi przecież istnieć sposób na zdefiniowanie tego, kiedy dana rzecz się zaczęła, w jaki sposób, a przy okazji dlaczego.
Padło na black, bo poza moimi osobistymi preferencjami muzycznymi, to po prostu interesujący gatunek w samej swojej konstrukcji. Jest jednocześnie cholernie “ortodoksyjny” w próbach definiowania tego, z jakich środków może korzystać, żeby być dalej faktycznie black metalem, a jednocześnie w żadnym innym gatunku metalu nie było tylu podgatunków, odłamów, charakterystycznych scen, czy płyt pełnych kosmicznie bezsensownych, postmodernistycznych mieszanek patentów i pomysłów — rzeczy, których można by się było nie spodziewać, a które ostatecznie COŚ jednak spinało tak, że wychodziła z tego muzyka pasująca do gatunku.
Kolejną sprawą, która wydała mi się interesująca, jest to, że z reguły mam ochotę krzyczeć na monitor, kiedy przeglądam stronach pozwalające użytkownikom oceniać płyty (i filmy, gry, czy tam dowolne teksty kultury, ale no trzymajmy się muzyki dla wygody).
Oczywiście chodzi o to, że szalenie wysoko ocenione są na nich zawsze rzeczy, które wydają się na to nie zasługiwać. Wiem, co mi do tego jak ludzie rzeczy oceniają, ale no problem jest w tym, że kiedy przejrzy się trochę recenzji fanów, to okazuje się, że przemawia przez nich bardzo często zwykła nostalgia — zakłamana wizja rzeczywistości związana z emocjami, a nie jakąś tam próbą szczegółowej oceny kontekstu, w którym dany album funkcjonuje lub funkcjonował.
Wiem, bo sam się na tym łapałem wielokrotnie, kiedy automatycznie chciałem wystawić 10/10 płytom, które były dla mnie ważne emocjonalnie — bez znaczenia, czy te płyty po latach się jakkolwiek trzymają, czy mają jakikolwiek sens, czy po prostu były w danym momencie popularne.
Wiem, nikogo to nie obchodzi, bo jak jest dobre, to jest dobre, ale akurat kolejną z właściwości mojego mózgu jest to, że najczęściej najbardziej krytyczny jest w stosunku do płyt, książek czy filmów, które mi się podobają. Im bardziej coś mi się podoba, tym bardziej jest (podświadomie) analizowane, żeby znaleźć tzw. dziurę w całym.
W ten sposób jestem w stanie dotrzeć bez najmniejszych problemów do nienawidzenia płyt, które uwielbiam i uwielbiania płyt, których nienawidzę. Jest to możliwe, wszystko mi się spina, polecam bardzo ten mindset.
Ale no skoro sam mam tego typu albumy i wystawiłbym im 10/10 bez myślenia — to zaczęło mnie strasznie ciekawić, czy zmienię na ich temat zdanie (okażą się słabsze niż mi się wydaje), kiedy dotrę do nich z dodatkowym kontekstem poznawczym:
Sprawdzając z czego się wywodzą historycznie — bo nic nie powstaje z niczego — oraz na czym wokół siebie się wzorują, czyli skąd kradną i czym w swoim otoczeniu są zainspirowane albo na co są reakcją.
Już wyjaśniam o co mi chodzi.
Łatwo jest wpaść w pułapkę toplistowości, czyli na przykład słuchania „10 najlepszych płyt black metalowych z 1999 roku”. Problem jest taki, że płyt black metalowych w 1999 roku było pierdylion i siłą rzeczy z toplisty odpadło dużo ciekawych rzeczy.
Poważniejszy problem polega na tym, że zawsze, każdego roku, powstawały jakieś albumy, które próbowały robić coś nowego i świeżego — nie zawsze dobrze, dlatego nie miały szansy pojawić się w żadnym rankingu. I to te albumy czasami stawiały fundamenty, na których później inni robili karierę. Przesłuchując na poważnie jakiś gatunek szkoda by było pominąć takie rzeczy, bo czasami okazuje się, że pomimo ewentualnych wad są… po prostu lepsze niż to, do słuchania czego mogliśmy się już przyzwyczaić.
No więc tak sobie siedzę i słucham chronologicznie black metalu od jakiegoś czasu i bardzo miłe w tej podróży jest to, że mam pretekst do wracania do płyt, które były dla mnie kiedyś ważne. Słucham ich czasami po raz pierwszy uważnie, a nie emocjonalnie — zastanawiam się co tam się faktycznie dzieje, jak są skonstruowane i dlaczego rzeczy wyglądają na nich tak jak wyglądają. Interesujące jest też to, że czasami widzę w jaki sposób zespoły docierały do tych przełomowych nagrań — jak te utwory się rodziły, jak wyglądał ich kontekst historyczny, jak zmiany w składach wpływały na tożsamość muzyki, czy po prostu w jaki sposób docierano w ogóle do konkretnych pomysłów.
Widzę też jak często chwalone są zespoły, których największym wkładem w gatunek jest to, że po prostu sprawnie rżnęły od innych, lepszych od siebie, ale bardziej pechowych.
Fantastyczne jest też obserwowanie trendów, które w różnych momentach historycznych zaczynają dominować — raz wszyscy robią przeboje o szatanie, potem o wikingach, potem znowu o szatanie, potem znowu wjeżdżają wikingowie, a w tle ktoś tam coś smęci o swoich zapędach samobójczych, ktoś inny przesadza z narkotykami i kmini jak do black metalu dodać techno… No jest to bardzo interesujące doświadczenie — i fantastycznie porządkujące nie tylko wiedzą, ale przede wszystkim percepcję gatunku i tego, co się w nim w ogóle od lat działo.
Tak więc — zgadliście, prawdopodobnie w najbliższym czasie będę się dzielić jakimiś moimi osobistymi rozkminami, które podczas tej podróży mi się pojawiły i mam nadzieję, że będą interesujące
dla tych, którzy gatunek znają i wielbią,
dla tych, którzy tego hałasu nie są w stanie znieść,
ale przede wszystkim
dla tych, którzy nie rozumieją, ale chcieliby zrozumieć.
Cześć Berlin, być może pamiętasz mnie z konta absolutionofeyo na Twitterze. Miałem w planie zrobienie wizualizacji/teledysku do jednego z twoich utworów, niestety tzw. życie przeszkodziło mi w realizacji pomysłu, do którego myślami wracam dopiero teraz. Zapomniałem danych do Twittera i od miesięcy jestem tam (stety niestety) nieaktywny, więc odpowiadam tutaj.
Jakoś trzy tygodnie temu wybraliśmy się ze znajomymi na wycieczkę do Oslo. To był świetny czas na coś takiego, bo udało mi się znaleźć pracę w nowym i - mam nadzieję - lepszym miejscu, więc leciałem na okresie wypowiedzenia. Mniejsza. Na miejscu zrobiliśmy sobie mały blackmetalowy tour po mieście. Widzieliśmy kaplicę niegdyś spaloną przez Varga (btw Holmenkollen jest niesamowite, w szczególności jesienią), paliliśmy szluga tuż przez mieszkaniem z którego wynoszono Euronymousa. Absolutnie najlepszą atrakcją był jednak centralny punkt podróży, czyli Neseblod. I jasne, w piwnicy można pozwiedzać stare Helvete, usiąść na tronie z flagą Venoma, a nawet obczaić pieprzoną ławeczkę na której Euro podnosił sztangi w siłowni obok. To co mnie jednak urzekło tam najbardziej to TO, ILE TAM JEST MUZY. Półki, koszyki i pudełka zajebane jakimiś obskurnymi demówkami, płytami CD, boxsetami, winylami, wszystkim o czym jesteś w stanie pomyśleć. Miejsce, jakiego nigdzie indziej po prostu nie ma. Ta wizyta uświadomiła mi, jak bardzo ważnym gatunkiem muzyki jest dla mnie black metal - nawet, jeśli z jego tru norwidżjan wydaniem nie zawsze było mi po drodze, bo jednak wolę wynalazki pokroju DsO, Moonsorrow czy Weakling.
Twój tekst przypomniał mi mój pierwszy świadomy odsłuch black metalowej płyty w życiu. Padło na Nattens Madrigal od Ulver (wcześniej w mojej przestrzeni pojawiło się Shadows of the Sun i natychmiast kliknęło). Kurwa. No po prostu kurwa mać, to było coś absolutnie innego od wszystkiego co znałem, ten rodzaj ekstremalnej muzyki, której poszukiwałem od jakiegoś czasu. Od tamtego czasu nie zadałem sobie jednak pytania DLACZEGO tak mocno black metal ze mną rezonuje w zasadzie od pierwszego przesłuchania Nattens Madrigal. I dopiero ty skłoniłeś mnie do poważnych przemyśleń. Przypomniałem sobie siebie z tamtego okresu, walczącego z dylematami dotyczącymi własnej tożsamości, seksualności, poglądów. W obliczu black metalu mogłem jednak być kim tylko chcę. To w pewnym sensie wyzwalająca muzyka, wsysa jak jakiś pierdolony wir, z którego wychodzisz jako osoba bliższa twoim faktycznym przekonaniom (jakkolwiek pretensjonalnie to brzmi). Pomogła mi w akceptacji wielu niefajnych rzeczy, nadal zresztą pomaga i stanowi przepustkę do bardzo dziwnych, mrocznych i powykręcanych realiów.
W jakimś stopniu mogłem na poziomie osobistym odnieść się do tego, co napisałeś. Dzięki.
PS Z pewnością znasz Bardo Methodology, ale jeśli nie, to wyjątkowo polecam. Świetny zin, świetne uzupełnienie tematu, wywiady prowadzone jak należy. Można to chyba jeszcze dorwać w polskich sklepach, a jeśli nie - pisz na eyoiscomin@gmail.com.