[Black Metal #16] O czasach, kiedy na wierzch wypłynęły dolary, wikingowie i brak gustu
Autor rozpacza.
Druga połowa lat 90. to kolejna seria przełomów w historii black metalu: moment, kiedy z piwnic i tanich studiów na całym świecie zaczynają wypływać świetne płyty nagrane przez zespoły, które powstały już po pierwszej eksplozji z lat 1992-1995, albo nie były w stanie się w jej trakcie przebić. To lata faktycznego definiowania podgatunków, ale też dalszego eksperymentowania z tym “co właściwie wolno”, przy czym ponownie okazuje się, że można prawie wszystko, byle było dobre.
Ale to też moment, kiedy w gatunku pojawia się karmiona kontrowersjami mainstreamowa rozpoznawalność, świeża krew zainteresowana zjawiskiem, a także wielkie wytwórnie i jakiś tam hajs — albo chociaż jego obietnica.
Przeglądając moje notatki na temat albumów wydanych między 1996 a 1999 zauważyłem, że mniej więcej właśnie w tych latach zacząłem zwracać uwagę na potężne rozwarstwienie w jakości wydawanych płyt (rozwarstwienie, które będzie z czasem tylko rosnąć, bo podaż materiału z roku na rok będzie już tylko coraz większa). Od 1996 roku, już bez grzebania po dnie i w demówkach, można wyławiać ponad setkę albumów, które z jakiegoś tam powodu potencjalnie warto lub wypada przesłuchać…
Ale niesie to ze sobą oczywiście potężne nierówności w tym jakiej jakości są te materiały. Spora liczba wydanych w tamtych czasach płyt rozbija się między dno i szrot — powodując tym samym, co mnie trochę zaskoczyło, podbicie ocen rzeczy po prostu kompetentnie zrealizowanych.
Na przykład “Arma Christi” norweskiego Urgehal mam ocenione w notatkach jako “bardzo dobre” i zrecenzowane jako:
“Kompetentnie zagrany black metal w stylu Darkthrone, czy też po prostu ogólnie w stylu początku norweskich lat 90. Bardzo miła odmiana od całego tego szrotu z 1997 roku. Plus za to, że grają niemodnie i śpiewają o szatanie”.
Nie jest to w żaden sposób niesamowicie pochlebna recenzja, sama płyta też o to “bardzo dobre” dosłownie się ociera, ale jednak sporo mi to mówi o tym, co się zaczęło w black metalu dziać w tamtych czasach.
Aktualnie (pisząc to jestem na 2013 roku mojej chronologicznej podróży) mam wrażenie, że na minimum sto płyt które z danego roku sobie wybieram do ogarnięcia, naprawdę świetne jest najczęściej jakieś 5-8%. Łącznie przyjemne do słuchania około 45-55%, ale — jak zauważyłem — oceny czasami podbija to, że około 50% rozciąga się od “proszę nie” do “ooookej, ewentualnie, niech będzie”. Po przesłuchaniu dziesięciu amerykańskich wymysłów typu “post-hardcore, prog-sludge, post-cholerawieco blackgaze” usłyszenie zwykłego black metalu z lasu nagranego na mikrofalówce jest jak prysznic po nocy spędzonej na poceniu się w gorączce.
Mogłoby się wydawać, że w latach 90. było z tym trochę lepiej, bo gatunek się rodził i definiował, a przez to część rzeczy można uznać za nowe, przełomowe, lub po prostu sprawnie zagrane — ale okazuje się, że tak prosto nie jest, bo “sprawnie zagrane” wcale nie było wtedy jeszcze oczywiste (czy nawet wymagane) bo do tej praktyki trzeba było przecież dotrzeć. Tym samym widzę, że albumy lepsze od tego, co wychodzi teraz mają u mnie niższe oceny niż bym się spodziewał: w kontekście swoich czasów są gorsze od tego, z czym je wtedy porównywałem… ale w kontekście tego, co się dzieje w latach dziesiątych XXI wieku z radością bym przytulił demo “Scarification of Soul” S.V.E.S.T. (które oceniłem na “OK”) zamiast dema “Mutilating Astral Entities” amerykańskiego Torture Chai, które jest po prostu dużo gorsze a dostało ode mnie ledwie pół punkta mniej (czyli “MEH”).
W skrócie: kiedyś były czasy, teraz nie ma czasów.
Ale na poważnie — tak naprawdę 2013 mocno mnie zaskoczył jakością wydanych albumów, masa naprawdę dobrych rzeczy wtedy wyszła — to niby oczywiste, ale mimo wszystko dosyć interesujące jest w sumie to, jak bardzo kontekst wpływa na odbiór muzyki.
Widzę, że totalnie inaczej podchodziłbym do masy płyt, gdybym nie miał kontekstu wydawnictw o wiele lepszych albo o wiele gorszych od nich — a często też jednego i drugiego wypuszczonego na świat w tym samym roku.
W każdym razie, w drugiej połowie lat 90. zaczęło się w black metalu kilka rzeczy, które zacząć się po prostu musiały, skoro ta muzyka trafiła na nagłówki gazet i zainteresowały się nią spore wytwórnie oraz ludzie, którym po prostu coś tam się w niej podobało i chcieli ją zrobić na swoją modłę — niekoniecznie rozumiejąc, co co w tym wszystkim chodzi. Albo, mówiąc bardziej progresywnym językiem, rozumieli to po swojemu i chcieli się tym ze światem podzielić.
Nie wszystkim jednak warto się dzielić.
To właśnie wtedy cały gatunek zaczęło gryźć w tyłek kilka spraw, które… podgryzają go w sumie do tej pory. Najważniejszą i w sumie najgorszą, bo z niej cała reszta problemów wynika, jest po prostu przewijający się wśród niektórych muzyków brak dobrego gustu.
Oczywiście to czysto subiektywna, potencjalnie bezsensowna diagnoza, która niewiele wyjaśnia, ale na moje osobiste potrzeby działa — jednak gdybym już miał elaborować, to ten brak gustu objawia się na na naprawdę przeróżne sposoby: od notorycznego braku umiejętności editingu (po co robisz 50 minut muzyki na płycie jak masz 30 minut dobrego materiału?), przez marny pacing (pierwsza część płyty kopie w twarz, a potem całość robi się tak boleśnie rozlazła, że aż się zapomina czego się właściwie słuchało), mieszanie absolutnie niepasujących do siebie rzeczy (power metal z black metalem — kto kiedykolwiek uznał, że to jest dobry pomysł?), aż po kurczowe trzymanie się black metalowych środków stylistycznych, kiedy tworzonej muzyce nie są do niczego potrzebne (jak notorycznie się to działo u komicznych zespołów viking black metalowych).
Dochodzi do tego wszystkiego oczywiście też pojawiający się tu i ówdzie dramatycznie niski poziom umiejętności w zakresie kompozycji i warsztatu — a razem z tym nieumiejętne zżynanie z lepszych od siebie albo po prostu zwykłe kaleczenie muzyki.
Idealnym przykładem takiego braku gustu połączonego z brakiem umiejętności jest rodząca się wtedy amerykańska scena black metalowa, gdzie w 1998 wreszcie doczekaliśmy się prawdziwie bezwstydnej, marnej kopii Burzum (I Shalt Become: “Wanderings”), ale też, żeby nie czepiać się bardzo łatwych przykładów — w 1996 otrzymaliśmy debiut Judas Iscariot, który z czasem (tak jak i ten jednoosobowy projekt ogólnie) stał się kultowy. Prawdopodobnie tylko dlatego, że Amerykanie desperacko próbowali sobie wmówić, że też mają black metalową historię i też od zawsze potrafią grać tak dobrze, jak grało się w Europie. No niestety nie — bo najlepsze momenty “The Cold Earth Slept Below…” brzmią jak potencjalnie najgorsze momenty Darkthrone i Satyriconu, których nigdy nie dane nam było usłyszeć, bo muzycy nie zdecydowali się umieścić ich na płytach. Albo jak Black Sabbath — gdyby ludzie z Black Sabbath nie potrafili grać na swoich instrumentach.
Polecam w każdym razie te kilka momentów:
Te czyste wokale, mój ulubiony moment to chyba 1:49, to jest komediowe złoto
Bez spoilerów, ale perkusja tutaj od 0:30 to czyste szaleństwo
W latach 1996-1997 na dobre w black metalu rozepchnął się też koszmarny trend, z którego do tej pory ciśnie się bezlitosną bekę. Była to skazana na porażkę w dniu narodzin (i na szczęście relatywnie szybko zmarła i zapomniana) gałąź ewolucyjna black metalu, czyli jego odmiana symfoniczna. Konkretnie: szalony pomysł, że istniejące w tym gatunku od zawsze “klimaciarskie wstawki” da się wynieść do rangi instrumentu, który nie tylko wspiera resztę składu, ale gra z nim na równi.
Moja teoria jest taka, że jeżeli nie jesteś w stanie osiągnąć w black metalu klimatu, o jaki ci chodzi bez klawisza, to nie używaj klawisza, bo nic sensownego z tego nie wyjdzie.
Ale, żeby nie było, to podkreślę już teraz: da się to wszystko, z czego zaraz będę się śmiać, zrobić sensownie i są zespoły, które tego dowiodły. Nie tym się teraz jednak zajmujemy: w tym odcinku rozmawiamy o rzeczach raczej marnych.
“Symfoniczność” przebijała się w black metalu na różne sposoby — albo wychodząc z niego i starając się zmienić go w coś przystępnego, jak w przypadku Dimmu Borgir, które na “Enthrone Darkness Triumphant”
“faktycznie ma trochę black metalu, ale no laboratoryjnie dobrano go w takich dawkach, żeby nikogo nie obrazić i przy okazji sprzedać dużo płyt. I najgorsze jest w sumie to, że ta płyta ma momenty, które są faktycznie spoko, ale głównie dlatego, że poszli w ten swój komercyjny metal i brali z niego co chcieli, a większość zespołów w tamtych czasach tego nie robiła więc jest w tym coś świeżego… ale jako całość to nie jest dobre w żaden sposób. Prawda — nie wiem czy na ten moment w historii był jakikolwiek inny zespół, który byłby w stanie zrobić to, co tu się dzieje faktycznie dobrze… ale może idea polega na tym, żeby tego po prostu nie robić?”.
Dimmu Borgir miało na swoją korzyść jednak chociaż to, że przez jakiś czas przynajmniej udawało, że chce mieć coś wspólnego z black metalem — albo, raczej, ktoś tam jednak coś z tej muzyki kiedyś rozumiał, tylko wolał pieniądze i nie miał problemu, żeby dotrzeć w końcu do tego apogeum żenady. No hard feelings.
W drugiej połowie lat 90. rozwinął się też black metal prawdziwie cyrkowy, jak w przypadku Hecate Enthroned i Cradle of Filth. Bardzo często spotykane było też granie black metalu dla ludzi, którzy nienawidzą black metalu — jak na przykład Catamenia (“Halls of Frozen North”), Tristania (“Beyond the Veil”), Agathodaimon (“Blacken the Angel”) czy Graveworm (“As the Angels Reach the Beauty”). Ale no muzyka tych zespołów to totalny żart i absurd więc nie ma nawet co się tu na dłużej zatrzymywać.
Czasami próbowano też podejść z tymi klawiszami do black metalu od strony gotyku, jak w przypadku Dornenreich: “Nicht um zu sterben”, które uznałem za:
“Bezgustny, gotykiem zabarwiony symfoniczny black metal. Najzabawniejszy moment na tej płycie to drugi kawałek, w którym klawiszowe intro przeszło w intro na akustyku, które przeszło w kolejne klawiszowe intro JAKBY JESZCZE ZA MAŁO WPROWADZILI W KLIMAT. Wszystkiego wokół muzyki jest tu bardzo dużo, a mogłoby tego wszystkiego nie być… tylko wtedy ta muzyka i tak by się nie broniła”.
I gdyby tego było mało, to próbowano też atakować “symfonicznością” bardzo, ale to bardzo nieelegancko, poprzez maskowanie power/heavy metalu za black metalowymi środkami wyrazu, co prowadziło do pomyłek pokroju Forlorn (“The Crystal Palace”), Old Man’s Child (“Ill-Natured Spiritual Invasion”) czy Obtained Enslavement (“Witchcraft”), przy czym no nagrodę za absolutnie najgorszy zespół tego nurtu zdobywa brytyjskie Bal-Sagoth, którego “Starfire Burning upon the Ice-veiled Throne of Ultima Thule” zrezenzowałem sobie trzema słowami: “Chryste, kurwa, panie”.
Urodziła się wtedy jednak jeszcze jedna forma black metalu, którą zidentyfikowałem sobie jako całkowicie odrębne zjawisko od typowego symfonicznego pitolenia, a która zagościła w blacku na dłużej — natchnione klawiszami i power metalem hymny o wikingach.
Byłem cholernie zaskoczony jak dużo się tego zaczęło pojawiać w połowie lat 90., ale też radosny niesamowicie, kiedy ten trend, niestety trochę później niż typowy “symfoniczny black”, bo dopiero w okolicach 2004-2005 roku, wreszcie zdechł na dobre.
Generalnie problem jest taki, że stockowy viking black metal z tamtych czasów łączy w sobie najgorsze elementy wszystkiego, co przewija się w reszcie symfonicznych gatunków — bywa serowy do bólu, bo albo jedzie w nadętą “epickość” albo w tandetne melodyjki z wiejskiej potańcówki, a do tego jest najczęściej ledwo albo marnie blackowy, bo nie dość, że ma być komercyjnie przyjemny, to surowość black metalu niekoniecznie pasuje do pozytywnej i (w jakiś tam sposób) afirmacyjnej muzyki o piciu piwerka i krzyczeniu “ODYN HEJ!” do rytmu.
Ostatecznie więc albo docieramy do takich nudnych potworków jak Vordven: “Towards the Frozen Stream” czy Mithotyn: “In the Sign of the Ravens” czy Menhir “Thuringia” albo lądujemy w naprawdę dziwnym miejscu, jak np. z dyskografią idącego w o wiele bardziej folkową stronę Falkenbach:
“W drugim kawałku wjeżdżają cieniutkie czyste wokale i ciągną wesołą wikingowo-folkową melodyjkę do rytmu metalu brzdękającego w tle — w tle, bo zagłusza go wikingowo-folkowa fujarka z Casio. I tak to jedzie przez bite 3 minuty na jednym patencie aż człowiek ma ochotę sobie zrobić krzywdę. Potem wjeżdża jednak kholdopodobny black metal, oczywiście przetykany marnymi czystymi wokalami, a potem na kolejne trzy minuty wchodzi żenujące Casio-driven metalowe średniowieczne disco. I w ten sposób mamy trzy marne kawałki w jednym i nikt nie odda nam prawie 9 minut życia, które na to straciliśmy”.
Jak mi nie wierzycie, to odpalcie “Heathenpride”.
Jest tego wikingopolo od cholery i niestety, okazało się, jestem totalnie niekompatybilny z tą muzyką — nawet z takimi klasykami jak płyty Windir czy solowe nagrania Vintersorga (kawałki z “Ödemarkens Son” brzmią mi czasem jak wariacje wokół “Håll Om Mig” szwedzkiej wokalistki popowej Nanne Grönvall, przy czym no zabijcie mnie, ale Nanne Grönvall ma większe pierdolnięcie w wokalu od Vintersorga).
I jak mówiłem — są zespoły, które nawet w tym samym momencie dziejowym udowadniały, że da się zrobić epicki black metal z klawiszami, że da się zrobić porządny black metal o wikingach, że da się… no ogólnie wszystko, co nie zaprzecza bezpośrednio idei black metalu (jak np. granie go w durach, czyli na wesoło).
Trzeba mieć tylko dobry gust i umiejętności.
Ale dobrą muzyką z drugiej połowy lat 90. zajmiemy się pewnie w kolejnych odcinkach!