[Black Metal #17] Moje ulubione rzeczy z drugiej połowy lat 90 — część 1
Autor w żaden sposób nie zamierza wystrzegać się subiektywizmu.
Pisałem ostatnio o porażkach drugiej połowy lat 90. w black metalu, no to (żeby nie marnować więcej niczyjego czasu na rzeczy niedobre) czas przejść do tego, co się w tej muzyce działo wtedy interesującego. A działo się zaskakująco dużo, dlatego ten post będzie rozbity na… nie wiem w sumie ile części, bo Substack krzyczy, że po raz kolejny przekraczam akceptowalny rozmiar maila 🤷
W każdym razie: chociaż w drugiej połowie lat 90. widać już konkretnie rysujące się trendy (w tym te kiczowate i bolesne), to już na tym etapie można spokojnie wyłuskać najlepsze rzeczy, które się wewnątrz nich pojawiają. Ale też, przede wszystkim nawet, wciąż gołym okiem widać tematy naprawdę unikatowe: projekty, które działają tylko i wyłącznie na swoich warunkach, nie oglądając się na nikogo innego i przecierają szlaki dla tych, którzy dopiero zaczną coś w ogóle robić.
W tym odcinku jedziemy przez pierwszą część płyt, które są u mnie w kategorii “(prawie) doskonałe”, w następnym pewnie temat dokończymy. W którymś kolejnym prawdopodobnie zeskoczymy na albumy świetne i bardzo dobre, ale to za jakiś czas dopiero.
Część I: Wpierdol (ugh!)
Conqueror - War Cult Supremacy
Ryan Förster założył Conqueror razem z Jamesem Readem w 1996 roku i podobno mieli ten materiał już wtedy gotowy — ale wytwórnia zbankrutowała, nikt hajsu nie miał, żeby od niej wykupić prawa do płyty, a potem zaczęła się tradycyjna przepychanka w limbo niekompetencji i bezsensu, która sprawiła, że “War Cult Supremacy” pojawiło się dopiero w 1999 roku, kiedy Conqueror już generalnie nie istniał.
Förster dołączył wtedy do kultowego kanadyjskiego Blasphemy jako Deathlord of Abomination and War Apocalypse, a Read cisnął z Axis of Advance i chwilę później odpalił swoje Revenge, z którym działa do tej pory. No ale z ich połączonych w drugiej połowie lat 90. mocy wyszło coś niesamowitego — album, którego chyba nie da się przeskoczyć w estetyce “war metalu”, bo po prostu nie ma jak. To jest dzieło totalne i ani tu się nie da nic dodać, ani nic ująć, ani w żaden sposób tego jakoś sensownie zreinterpretować — w tym miejscu war metal dotarł do swojej logicznej granicy i można go grać porównywalnie dobrze albo gorzej, ale no raczej nie da się go zagrać lepiej.
Chaotyczne bębny są na pierwszym planie razem z szalonymi wokalami. Riffy w tle, jak się człowiek wsłucha, mają faktyczny sens i chociaż momentami brzmią tylko jak szumiące tło wypełniające dźwiękowe spektrum, to jednak ktoś nad nimi myślał. Wokale to jakieś wariactwo, które balansuje non-stop na granicy śmieszności, a każda brzmieniowa pomyłka i niekompetencja realizacyjna, paradoksalnie, działa na korzyść tego, co tu się dzieje.
No i niewiarygodne jest to, jak ten album działa na mózg i uszy — ten niekończący się dźwiękowy onslaught najpierw przytłacza, potem zmienia się w muzykę, potem w medytację. A potem w dron, z którego po chwili zaczyna się wyłaniać ta unikatowa “prymitywna/jaskiniowa” część duszy black metalu, którą wtedy widać wreszcie czysto i klarownie xD
Marduk - Panzer Division Marduk
Na drugim biegunie wpierdolu jest z kolei szwedzki Marduk ze swoim najlepiej znanym i najbardziej popularnym “Panzer Division Marduk”. Ta płyta jest, na wielu poziomach, tak samo jak “War Cult Supremacy” Conquerora, po prostu doskonała — ale z zupełnie innych powodów niż w przypadku tego, co dostarczyli Kanadyjczycy.
“Panzer” przytłacza intensywnością, ale trwa tylko pół godziny, więc na tyle krótko, że nawet przez sekundę nie staje się nieznośne. Tempa są praktycznie non-stop szalone i nie mam pojęcia jak perkusista jest w stanie to wytrzymać kondycyjnie, ale pomimo tego kawałki ułożone są tak — i poprzetykane na tyle sensownie różnymi intrami — że mimo wszystko jest tu czym oddychać. Jednocześnie, w fali blastów i nieustannego ciśnięcia do przodu, jest masa melodii i po prostu dobrego zmysłu kompozycyjnego, który zostawia daleko w tyle większość zespołów, które chcą grać “szybko i brutalnie”. No niewielu udało się w ogóle zbliżyć do jakości muzyki, jaką Marduk sobie tu po prostu nagrał — bo brzmi to wszystko tak, jakby się w ogóle nie wysilali, tylko usiedli w jakąś nudną sobotę i stwierdzili, że pokażą dzieciakom jak się robi black metal (w praktyce docierali do tego poziomu latami i stopniowo ewoluowali w tę stronę — tylko po to, żeby niebawem porzucić ją i wrócić do przetykania tego srogiego grania szwedzkim klimaciarstwem).
Ale, ale, ale — co najważniejsze. W przeciwieństwie do Conquerora i masy zespołów, które biorą się za granie szybko i brutalnie, “Panzer” jest nagrane wręcz absurdalnie czysto i klarownie. Gitary słychać perfekcyjnie i ciągną temat, perkusja nie morduje całego spektrum dźwiękowego, wokale są na swoim miejscu i nikt tu się za niczym nie chowa. Nie ma szumów, nie ma niczego, co by odwracało uwagę od skondensowanego wpierdolu — no trzeba mieć naprawdę mocną wiarę w swój materiał żeby tak to zrobić i wydać więc tym bardziej brawa dla Marduka.
Mysticum - In the Streams of Inferno
A tutaj bardziej “honorable mention”, bo ten zespół jest, bardzo samolubnie mówiąc, strasznie irytujący — mieli ogromny potencjał, ale woleli ćpać zamiast grać muzykę i tyle by było z błyskotliwej kariery pełnej potencjalnie świetnych albumów, których by można było z przyjemnością słuchać. W drugiej połowie lat 90. jednak wreszcie się na chwilę chociaż otrząsnęli i wydali debiut, który kisili w tej czy innej formie od 1993 roku czy okolic.
No i cholera bierze tym bardziej, że wreszcie ktoś zrobił faktyczny industrialny black metal bez przeginania ani w jedną ani w drugą stronę — i to niby nic wielkiego, bo automaty perkusyjne już w tej muzyce były, ale jednak nigdy nie brzmiały równie wulgarnie i syntetycznie (czy też: jak na gotyckich rejwach), a tu brzmią i to jest S R O G I E.
A jednocześnie zaskakująco dobra muzyka im wyszła przy okazji, bo w przeciwieństwie do większości industrialnych eksperymentatorów, panowie z Mysticum wiedzą jak grać dobry black metal.
Część II: Muzyka z lasu (lo-fi boleść)
Ulver - Nattens madrigal: Aatte hymne til ulven i manden
To jest autentycznie niedorzeczne jak bardzo to jest genialny muzycznie album i jednocześnie jak bardzo jest pasywno-agresywny w tym, jak koszmarnie i obrzydliwie został nagrany. To właśnie jedna z tych płyt, o których zawsze się mówi, że są wybitne — a potem wciska do gardła ludziom potencjalnie zainteresowanym tematem, osiągając przy tym najczęściej absolutnie nic, bo to nie jest ani łatwe do przyswojenia, ani łatwe do zrozumienia dla kogoś, kto nie ma praktyki w słuchaniu i SŁYSZENIU tego, co tu jest takie dobre.
Jedyne, co mogę polecić, to zacisnąć zęby i słuchać albo wracać do tego raz na jakiś czas i sprawdzać, czy już kliknęło. Jak wreszcie kliknie, to na pełnej.
Arckanum: “Kostogher”
Słuchanie tego mi przypomina to, co w wywiadzie dla Bardo rzucił kiedyś M. z Mgły:
“If someone is praying to the goat in his lyrics and actually means it – in the sense that they react with it somehow; interesting things can come out of this. Naming every single one of Shub Niggurath’s thousand young won’t make anything worthwhile – but a guy actually worshipping the fucking head of a goat, this could potentially generate something meaningful.”
Koleś z Arckanum jest zdecydowanie z tych wierzących. I to na tym albumie słychać (ale i spora część jego dyskografii jest co najmniej bardzo dobra), bo to po prostu świetne kawałki utrzymane w bardzo konkretnym stylu, czy też może bardziej klimacie. Przykład na to, że nie trzeba walić non-stop klawiszami, bawić się w operowe wokale i inne barachło, żeby robić black metal walący na kilometr gnijącą leśną ściółką.
Podoba mi się na tej płycie wszystko — nawet przerywniki ze skrzypcami i czyste wokale wyłaniające się od czasu do czasu z szaleństwa, które tu się przez większość czasu odbywa. Wszystko jest na najwyższym poziomie (jak na tamte czasy, oczywiście). Ale i po tych wszystkich latach broni się zaskakująco dobrze.
Paysage d’Hiver: “Paysage d’Hiver”
A to jest kolejny prawdziwy black metal z lasu. Chyba nikt inny (do 1999 roku) nie zbliżył się tak bardzo do klimatu “Nattens Madrigal” (wydanego w 1996) jak on tutaj. Tyle, że w tym całym szaleństwie standardowo-blackowym, czyli nad szumiącymi gitarami, są też skrzypce, różne rodzaje wokalu (przy czym czysty oczywiście jest najsłabszy), pianina i tym podobne dodatki, których raczej się człowiek nie spodziewał. To jest muzyka znajdująca się gdzieś pomiędzy wczesnym Arckanum, “Filosofem” Burzum i “Nattens” Ulvera, czyli samo dobro.
Gorgoroth - Under the Sign of Hell
To jest zespół przedziwny i mam wrażenie, że jest mocno przeceniany i niedoceniany jednocześnie — co zresztą doskonale do ich paradoksalnej, bezsensownej natury idealnie pasuje.
Mówi się o nich, że grają prymitywnie i brutalnie, ale prawdą to nie jest, bo przyjemnych dla ucha melodii jest na ich albumach od cholery. Owszem, w kwestii samego brzmienia robili do pewnego momentu płyty raczej odpychające, ale jak już się człowiek nauczy tego słuchać, to właśnie to obskurne brzmienie okazuje się ich niespodziewaną zaletą. I warto to sprawdzić na przykładzie właśnie “Under the Sign of Hell” bo da się ją odsłuchać w dwóch wersjach: oryginalnej z 1997 i nagranej na nowo z 2011. Chociaż to teoretycznie ta sama muzyka, to brzmią zupełnie inaczej przez to, że wersja nowsza ścięła góry, wyciągnęła basy i dodała wszystkiemu trochę więcej klarowności. I można narzekać, że to nie to samo — ale muzycznie wciąż się broni, co wcale oczywiste nie jest (wiele zespołów ukrywa się pod szumem i hałasem i chociaż potrafi to brzmieć bardzo dobrze, to nie jest w stanie obronić się przy nagraniu tego czysto).
No ale “Under the Sign of Hell” to, jak dla mnie, takie podsumowanie ich ówczesnych poszukiwań i eksperymentów — brzmi jak kolekcja największych hitów, a przy tym jak wskazówka co do tego, gdzie zamierzają pójść dalej.
Część III: Duch przyszłych świąt
Burzum: “Filosofem”
Vikernes jest skończonym kretynem, to wszyscy wiemy (a jak nie wiemy, to naprawdę niewiele trzeba, żeby się o tym przekonać) ale no niektóre z jego płyt na zawsze zapisały się w historii black metalu i pozostaną jego kamieniami milowymi. “Filosofem” miało być, słowami twórcy, “anty-blackowe”, ale w praktyce stało się posągowym przykładem transowego, melodyjnego, obskurnego, wulgarnego, piwnicznego lo-fi grania na kolejne milion lat.
Owszem, płyta trwa godzinę i black metalu jako na niej niewiele — teoretycznie, tak naprawdę, tylko mające 8,5 minuty “Jesus’ Tod” jest relatywnie standardowo blackowe. Hitowe “Dunkelheit” to zagrany w blackowej stylistyce jakiś depresyjny post-punk, “Erblicket…” to pitolenie na dwóch riffach w stylu doom/heavy metalu, dwa “Gebrechlichkeity” to przesterowane gitarowe ambienty, a “Rundgang…” to 25 minut klawiszowego plumkania.
No i CHOLERA JASNA właśnie w ten sposób Vikernes — robiąc absolutnie bezsensowną muzycznie kompilację kawałków, które trzyma w ryzach przede wszystkim depresyjny, ciężki klimat — zamiast nagrać “anty-black metal” po prostu przesunął granice black metalu i pokazał, że tak też można. I niestety rżnąć ludzie będą z tego próbowali nieudolnie (głównie Amerykanie) przez kolejne lata, aż w końcu zrozumieją swój błąd i zaprzestaną. Bo chyba wszyscy kolektywnie stwierdziliśmy już, że tej płyty się po prostu nie da powtórzyć i skoro kopiowanie jej jest skazane na porażkę, to można spróbować się czegoś z niej nauczyć, bo jest czego.
Ale no nie wiem, jestem na 2014 roku chronologicznej podróży i trochę się boję, że razem z rosnącą memicznością Vikernesa wkrótce okaże się, że nowe pokolenie amerykańskich nastolatków będzie jednak w tym “Filosofem” bezskutecznie dłubać.
Mayhem: “Wolf's Lair Abyss”
Jak zastąpić Euronymousa w Mayhem? No raczej niełatwo, szczególnie w czasach, kiedy jego śmierć była wciąż relatywnie świeżą sprawą, a “De Mysteriis” niedawno wydanym przełomowym dla gatunku albumem. Ale no pojawił się Rune “Blasphemer” Eriksen i jako pierwszy gitarzysta od nigdy był w stanie wziąć to, co Euronymous zaczął razem z Blackthronem tworzyć i pociągnął to w jakąś konkretną, a przy tym bardzo osobistą stronę. Bo tak jak Blasphemer, co zostanie w przyszłości udowodnione, w sumie też nikt nie gra.
Więcej o Mayhem się kiedyś rozpiszę więc nie będę się tu za długo rozwodzić, ale no jest to prawie idealny materiał (chociaż nie jestem przekonany w 100% do tego, co tu Maniac na wokalach robi — wolę go na “Grand Declaration of War”), ale mimo wszystko bardziej pasuje mi już ten krok dalej, który zrobili na następnej pełnoprawnej płycie, ale no ta EP-ka była potrzebna jako zwiastun tego, co nadchodzi i sama w sobie jest potężna.
Część IV: Eksperymenty
Dødheimsgard: “666 International”
Uwielbiam ten album. To jest świetne zderzenie black metalu z elektroniką w sposób, w jaki jeszcze w tamtych czasach nikt go na poważnie z elektroniką nie zderzył. To nie jest muzyka zagrana, a raczej zaprojektowana (i do tego tematu jeszcze na pewno dotrzemy kiedyś, jak będę klepać o późniejszych płytach Abigor).
Niemal cały materiał napisał Yusaf Parvez (Vicotnik) z Ved Buens Ende, a przerywniki elektroniczno-klawiszowe ogarnął Svein Egil Hatlevik z Fleurety, o których świetnej płycie pisałem już wcześniej (a który potem poszedł w niesłuchalne elektroniczne dziwactwa), ale no reszta obsady też przypadkowa nie jest — na perkusji siedzi Carl-Michael Eide z Ved Buens Ende/Virus/Aura Noir, na basie Apollyon z Aura Noir, a na wokalach Aldrahn (który działał w Zyklonie i dogra się do nadchodzącej płyty Thorns)
No i generalnie całą płyta to jest poszerzanie granic na pełnej, ale wciąż w obrębie gatunku, a nie poza nim. Mieszanina wszystkiego, o czym tylko pomyśleli, ale zrobiona z sensem i skillem — w taki sposób, że chociaż to jest totalny patchwork pomysłów z różnej bajki, to nie ma w tym totalnego cringe’u (pomijając naturalny cringe elektroniki z lat 90). I no można się czepiać, że to jest jakiś artystyczny absurd i można było tego nie ciągnąć przez godzinę, ale… ale no można też się nie czepiać i docenić xD
Solefald - Neonism
A to jest, z kolei, po prostu absurdalne i wrzucam Solefald do tego posta głównie jako ciekawostkę, bo nie wiem czy jestem w stanie to z czystym sumieniem rekomendować w jakikolwiek sposób.
Ten album brzmi trochę jak norweska wersja klimatu, który na dwóch ostatnich płytach (w tamtym czasie) ogarniało japońskie Sigh, czyli kabaretu skaczącego od inspiracji do inspiracji, pretekstowo ubierającego ten kabaret w black metal. I niekoniecznie zawsze sensownie te wszystkie inspiracje ostatecznie łączącego. O ile Sigh jednak miało mocny vibe monitorów CRT wyświetlających horrory z lat 80., tak tutaj mamy do czynienia z kabaretem lekko zmodernizowanym, a przede wszystkim zurbanizowanym — jakby ktoś chciał wcisnąć na siłę “Fight Club” do metalu, ale nie chciał się bić z nikim.
“Neonism” jest albumem mocno awangardowym (tfu!) na tle bardzo zachowawczego (odtwórczego?) w tamtych czasach gatunku — i to, ile tu się dzieje, to jest jakiś absurd. Ale też widać jak bardzo pojemny jest black metal, bo mimo wszystko jest go tutaj sporo (przynajmniej muzycznie, bo treść jest kompletnie z innej bajki).
Czy to jest dobre? Trudno powiedzieć, raczej nie. I każdy musi sobie sam na to pytanie odpowiedzieć po przesłuchaniu, bo to jest momentami okrutnie słaba płyta. Ale momentami jest też świetna. Czasem jest też po prostu niedorzeczna — i jak ten bilans ostatecznie wyjdzie, to już od każdego słuchacza z osobna zależy. Jak dla mnie — interesująca ciekawostka, do której raczej nie wracam.
Arcturus and the Deception Circus - Disguised Masters
Arcturus wydaje remiksy, metalowcy umierają. Nie ma tu “Perdition City” Ulvera, wbrew obiegowej opinii, a jest za to bardzo dużo najntisowych eksperymentów z kąkuterami, jest DJ Shadow i tym podobni, a przy tym też zaskakująco dużo dobrych patentów jak na metalowców grających muzykę elektroniczną. “Gangstafications” w Master of Disguise (czyli rapsy) też zaskakująco dobrze siedzą. Synthpopowa “Ad Astra” jest świetna. No bardzo przyjemne słuchadło!
POSTSCRIPTUM: 👹👺🤡
Inquisition - Into the Infernal Regions of the Ancient Cult
Bagienna, a jednocześnie kosmiczna atmosfera. To jest bardzo specyficzne i unikatowe granie — głównie przez przywołujący żaby z lasu wokal, którego prawie nikt nawet nie próbuje w black metalu podrabiać (a jak próbuje, to z raczej żałosnym rezultatem). W sensie, serio, ten koleś brzmi jak Król Ropuch nawołujący swoje poddane płazy z Bagnistego Królestwa do rozpaczliwej, skazanej na porażkę obrony przed jakimś atakiem stworów z kosmosu, którym otworzyły się przez przypadek niewłaściwe czakry i są teraz bytami czystej energii, która pożera wszystko, czego dotknie. Wiem, że ten opis nie ma sensu, ale gwarantuję, że sensu nabierze, jak tego posłuchacie.
No i ogólnie ile by się z tego nie śmiać, to jednak sam ten wokal robi robotę w odróżnianiu Inquisition od wszystkich innych zespołów — najbliżej w kwestii naśladowania żab wokalem, z rzeczy znanych, byłoby chyba Graveland, ale no to jednak zupełnie inne granie.
W każdym razie — nie tylko wokalem ta muzyka stoi. A stoi melodią (niebezpiecznie zbliżając się czasami do jakiegoś wyrwanego z koszmaru folkowego Green Day ALE przy absurdzie tego, z czym mamy ogólnie do czynienia nie można się na to gniewać) i brakiem pośpiechu. Tempa na tej płycie może i są czasem szybkie, ale nawet po słuchaniu tego wielokrotnie nie jestem w stanie za to stwierdzenie żadnej kończyny oddać, bo ostatecznie zostawia ona po sobie wrażenie ślamazarnego walca. Czuć, nie wiem, Wielkich Przedwiecznych, którzy się po człowieku właśnie zamierzają przeczołgać, ale nie wiadomo kiedy nadejdą xD
PRZEZABAWNY album.