[Black Metal #13] Pierwsza (prawdziwa) fala — odcinek norweski
Autor nie zgadza się z tym, że pierwsza fala black metalu była wtedy, kiedy ludzie mówią, że była.
W standardowej chronologii black metalu za jego “pierwszą falę” uznaje się to, co skrótowo opisałem w tym poście, ale no — jak możecie się domyślać — kompletnie się z tym nie zgadzam, bo trudno mówić o jakiejkolwiek “fali”, kiedy tak naprawdę mówimy o kilku zespołach z całego świata, które prawdopodobnie nawet się ze sobą nie komunikowały.
Prawdziwa pierwsza fala miała dopiero się rozlać — i chociaż zbierała się powoli od 1987 roku, to najbardziej niesamowite jest w niej to, że kiedy już naprawdę nabrała rozpędu, to na rynku hurtowo, jakby znikąd, pojawiły się płyty, które zdefiniowały brzmienie black metalu na kolejne dekady. I nie przesadzam: wiele rzeczy, z którymi mamy do tej pory do czynienia ma swoje źródło właśnie w albumach, które wydane zostały w ciągu zaledwie kilku lat — od 1992 do 1995 roku.
Miałem ten tekst praktycznie napisany pod przedział 1992-1994 i dałoby się to obronić, ale ostatecznie uznałem, że jednak warto uwzględnić też 1995, bo to już była kropka nad i.
Da się to oczywiście rozszerzyć, ale szukałem najmniejszego możliwego okresu, o którym można coś wstępnie powiedzieć i wylądowałem tam, gdzie wylądowałem. To nie znaczy, że black metal nie powstawał wcześniej.
Podkreślę też po raz pierwszy, że w tym odcinku rozmawiać będziemy TYLKO o Norwegii, bo post się rozrósł niebotycznie względem tego, co pierwotnie zakładałem.
To, co zostało wtedy odkryte, było przez kolejne lata przerabiane, zmieniane, rozszerzane, czy po prostu niszczone i składane ponownie w inny sposób, ale no tak kreatywnej eksplozji pomysłów rozlewających się na wszystkie strony nie było w tej muzyce już nigdy później — głównie dlatego, że black metal był wtedy wciąż jeszcze dosyć niezdefiniowanym fenomenem, który po prostu odbijał się na różne sposoby od przeróżnych muzyków i ich osobistych doświadczeń czy wrażliwości. To, z kolei, generowało wiele różnych sposobów patrzenia na to samo: każdy artysta definiował ciemność na swój własny sposób, a razem z tym osobistym podejściem do dźwięków po prostu rozszerzał rodzący się gatunek.
W tym odcinku przyjrzymy się więc temu, co w tamtych czasach wychodziło w Norwegii, ale patrzeć będziemy raczej z dystansu — bo materiału jest cholernie dużo i gdybym miał spisywać pełną chronologię wydarzeń i opisywać jak co się z czym przeplatało, to bym tu równie dobrze mógł zacząć książkę pisać.
W przyszłości, prawdopodobnie, przynajmniej część z tych projektów lub płyt dostanie ode mnie swój własny “esej”, ale no — do tego jeszcze trochę. Tymczasem chodzi mi przede wszystkim o to, żeby pokazać z jak różnorodnym materiałem mamy do czynienia.
Norweska Trójca Święta
Ale no najpierw — raczej niczego kontrowersyjnego (ani przesadnie odkrywczego) nie powiem, kiedy rzucę w powietrze tezę, że trzy najważniejsze projekty pierwszej prawdziwej fali black metalu nazywają się Mayhem, Darkthrone oraz Burzum.
Każdy z tych zespołów/projektów ma fundamentalne znaczenie dla black metalu, i to w rozumieniu faktycznego fundamentu, na którym gatunek stoi, chociaż ich wpływ objawia się na diametralnie różne sposoby — i w różnych momentach rozwoju gatunku też inaczej się manifestuje.
Zaczynając od Mayhem (chociażby dlatego że są najstarsi) trzeba wziąć pod uwagę to, że był to zespół kluczowy dla zaistnienia black metalu jako takiego: to wokół niego tworzyła się “scena”, na której mogły rosnąć inne zespoły. Jego ówczesny lider, Øystein “Euronymous” Aarseth, gromadził wokół siebie podobnie myślących ludzi, korespondował z całym światem, w wywiadach teoretyzował czym black metal jest i nie jest, a do tego starał się ruszyć swoją wytwórnię i sklep z płytami. To właśnie koncentrujące się wokół niego działania — niektóre mądre, niektóre bardzo niemądre — nadawały ton rodzącemu się gatunkowi.
Nie miałoby to jednak żadnego znaczenia długoterminowo, gdyby ostatecznie nie stała za tym dobra muzyka — a za Mayhem stała muzyka genialna. Ich debiut ukazał się dopiero w 1994 roku (już po śmierci Euronymousa), a zespół jednocześnie przestał wtedy na parę lat istnieć, ale wpływ “De Mysteriis Dom Sathanas” na black metal jest niezaprzeczalny — chociaż, niestety, w pewnym sensie pozostaje do tej pory trochę przyćmiony sukcesami bardziej “przystępnych” (na różne sposoby, niekoniecznie oczywiste) płyt, które ukazały się w tym samym czasie lub trochę później.
“De Mysteriis Dom Sathanas” było efektem wielu lat pracy — tworzenie tego albumu trwało w nieskończoność (szczególnie kiedy weźmie się pod uwagę jak szybko produkowali albumy inni) ale dzięki temu nie ma na tej płycie rzeczy nieprzemyślanych i niepotrzebnych. Jest za to niewyczerpalne źródło inspiracji, do którego raz na jakiś czas ludzie wracają i wesoło z niego kradną — bez “De Mysteriis” nie byłoby chociażby rodzącej się na koniec lat 90. ortodoksji, a tym samym nie byłoby szwedzkiego grammy dla Watain (o którym wspominałem w tym odcinku).
Jedna legenda mówi, że Euronymous zakosił swój styl grania na gitarze od Blackthorna (Snorre Ruch) z projektu Stigma Diabolicum/Thorns, w praktyce sam Snorre stwierdza, że spędzali ze sobą dużo czasu i uczyli się od siebie nawzajem. Nie ma to jednak wielkiego znaczenia — znacznie ma to, co ostatecznie wymyślili. A wymyślili niesamowicie charakterystyczny dla ich projektów “atonalny” styl grania, który nie jest zainteresowany ładnymi i przyjemnymi dla ucha skalami i dźwiękami — to oni wprowadzili pewien rodzaj eksperymentalnego dziwactwa i szaleństwa do gitar w black metalu. W tym odcinku pisałem już zresztą o tym, jak bardzo bezsensowne — z punktu widzenia jakiejś teorii “grzecznej” muzyki — jest to, co dzieje się w jednym z kawałków Mayhem na tej płycie.
W skrócie, w tematach czysto muzycznych, Mayhem wprowadziło do black metalu szalonego, eksperymentalnego ducha ciągłych poszukiwań — usiłującego przekraczać muzyczne granice — oraz nacisk na jakość wydawanego materiału. Ani jedno, ani drugie, nie stało się powszechne, ale od zawsze siedzi w DNA gatunku.
Zresztą, po co mówić więcej:
Drugie miejsce w norweskiej trójcy zajmuje Darkthrone, którego wkład w black metal jest po prostu… absurdalny. Zgodnie ze statystykami wyciągniętymi z dupy byłbym w stanie rzucić tezę, że 70% black metalu ocierającego się o jego “tradycyjne” brzmienie, generalnie, w jakiś sposób, zżyna z Darkthrone.
Jednym z powodów jest to, że “A Blaze In The Northern Sky” było jednym z pierwszych faktycznie wydanych albumów black metalowych (wyszło już w 1992 roku), drugim jest to, że razem z dwoma kolejnymi — “Under A Funeral Moon” i “Transilvanian Hunger” — tworzy niesamowitą trylogię, która w pewnym sensie i w pewnym sposobie rozumienia black metalu jest nie do zaorania.
Dodatkowo — chociaż każdy, kto w gatunku siedzi tę historię zna, to warto ją przypomnieć — jest też ten case, że debiut Darkthrone (“Soulside Journey”) był “przyjemnym” dla ucha death metalem: zagranym kompetentnie, technicznie, a do tego sensownie nagranym. Kiedy chwilę po jego wydaniu zdecydowali się przemalować na leśne pandy i dostarczyli “A Blaze” swojej wytwórni, to wytwórnia była załamana i myślała, że to jakieś żarty.
Darkthrone zrobiło coś, co w historii muzyki metalowej chyba nie ma precedensu: zamiast z albumu na album ewoluować, zaczęli się cofać w rozwoju. Każdy kolejny album we wspomnianej trylogii był muzycznie (pozornie) głupszy i gorzej nagrany. Ich “rozwój” przebiegał w drugą stronę niż wszystkich innych — a razem z tym definiowali to, czego ich wersja black metalu potrzebuje do istnienia i wykluczali wszystko, czego być w niej nie musi.
I jak już pisałem - ich wersja black metalu nie była ich zbyt długo. Przez lata została rozkradziona już na wszystkie możliwe sposoby przez zespoły z każdej części świata — i gdzie się człowiek nie obróci, tam do tej pory jest w stanie usłyszeć echa trylogii wydanej między 1992 a 1994 przez Darkthrone.
Osobiście z tej trylogii najbardziej lubię “Under A Funeral Moon”, na którym pomysły i decyzje zapoczątkowane na “A Blaze” zostały podjęte świadomie, a nie intuicyjnie.
ALE jako, że rozmawiamy o przedziale 1992-1995 i nie kończymy tematu na 1994, to przyznam, że moje ulubione Darkthrone to “Panzerfaust”. To album na którym wyluzowali już z grim & necro black metalem, dali wreszcie mocno wyjść na wierzch inspiracjom innym niż Bathory, więc słychać tu na przykład pierdylion zapożyczeń z Celtic Frost, no i generalnie ten album po prostu “oddycha”. Wokale są też absolutnie szalone, sam początek płyty to natychmiastowe ciary. No i oczywiście to właśnie tutaj jest totalny bangier, czyli “Quintessence”, na dokładkę.
Darkthrone wprowadziło do black metalu maniakalny prymitywizm i absolutną bezkompromisowość w kwestiach artystycznych.
Trzecim elementem układanki jest oczywiście Burzum — o którym wystarczy wspomnieć na Fejsbuniu lub Instagramie, żeby zarobić bana, bo Vikernes jest skończonym kretynem. Mordercą, rasistą i zwyczajnym idiotą przy okazji — ale no nie można odmówić mu tego, że przynajmniej na początku lat 90., był też (w pewnych kategoriach) genialnym muzykiem.
Co do jego dyskografii zdania są podzielone — osobiście uważam, że nagrał dwie niesamowite płyty, które na różne sposoby próbowano podrobić, ale póki co w moich chronologicznych poszukiwaniach (zaczynam 2011 rok) nie trafiłem na nikogo, komu faktycznie się to udało. Jako, że zamykamy się w tym tekście w 1992-1995, to wspomnę tylko o jednej z nich, czyli “Hvis Lyset Tar Oss”.
Jest to album na różne sposoby powalający. Ma tylko cztery długaśne kawałki, a ostatni z nich nie ma z metalem nic wspólnego — i chociaż instytucja “intra/outra” czy ambientowego przerywnika była w metalu w tamtych czasach dobrze znana i często wykorzystywana, to nikt nie legitymizował jej swoją twórczością tak bardzo jak właśnie Vikernes — niemal nikt nie traktował klawiszowego pitolenia jako realnych kompozycji, które w kontekście płyty, szczególnie black metalowej, mogą mieć faktyczny sens. Dodatkowo: rozciągnięcie kawałków do 8-10 minut też nie było rzeczą w tamtych czasach tak oczywistą, jak jest teraz — i do tej pory rzadko kto potrafi sobie z tak długimi formami radzić tak dobrze, jak Vikernes sobie z nimi poradził na tym (i następnym) albumie.
Kolejną przełomową sprawą było to, że gość nagrał to wszystko sam, a bębny puścił z automatu — torując tym samym drogę wszystkim późniejszym projektom z gatunku “bedroom black metal”, które bardzo chciały być sensowną muzyką, a rzadko kiedy były, bo po prostu nie miały w sobie nawet grama klimatu, który Vikernes wyciska z każdej minuty swojego materiału.
Proste, czasami nawet prostackie, riffy i melodie. Szalone, opętańcze wokale. Pędząca perkusja, w której dominują niskie tony — równoważąc paskudne, ostre, zimne brzmienie gitar — i do tego wreszcie sensowna oprawa graficzna całości “pożyczająca” obraz od norweskiego malarza Theodora Kittelsena, a nie kradnąca obrazki z podręcznika do Dungeons & Dragons… No to wszystko, i jeszcze więcej, wygenerowało album genialny.
Vikernes wprowadził do black metalu nostalgizujące klimaciarstwo, nieposkromioną w żaden sposób emocjonalność, oraz wyjaśnił na czym może polegać transowość repetycji.
Norwegia nie sypia
Ogólnie na przestrzeni tych trzech lat mógłbym w sumie wspomnieć o około 200 albumach, które JAKĄŚ cegiełkę do tematu dorzuciły — nawet jeżeli była to cegiełka, o której pamiętać zasadniczo nie warto, chyba że dla beki. Wychodzę jednak z założenia, że mówić należy przede wszystkim o rzeczach w jakiś tam sposób faktycznie wartych naszego czasu więc na ten moment skoncentruje się tylko na tym, co po latach wciąż trzyma się — czasami zaskakująco — dobrze.
Mam przy tym prawdopodobnie też dosyć kontrowersyjną metodologię, bo wspomnę tylko rzeczy, które dostały ode mnie 4 (“świetne”) i więcej, podczas kiedy wiele klasyków otrzymało ode mnie ocenę 3+ (“bardzo dobre”). W ten sposób “oberwało się” więc na przykład Burzum, którego pierwsze nagrania uważam za dobre lub bardzo dobre, ale jednak nie mające podskoku do wspomnianego już “Hvis Lyset Tar Oss” i wychodzącego poza scope tego tekstu “Filosofem”, więc nie będę o nich wspominać. W ten sam sposób “obrywa” Satyricon czy Enslaved — i masa innych zespołów, które swoje największe, najbardziej definiujące (w moich oczach — i oczywiście zachęcam do nie zgadzania się ze mną) albumy dopiero nagrają.
Jednocześnie takie zespoły jak Immortal i Emperor nagrały świetne płyty, o których wspomnieć warto — Immortal na “Pure Holocaust” zrobił wreszcie destylat ze swojej charakterystycznej melodyki: pozbyli się gitar akustycznych i tym podobnych pierdoletów, a cały album brzmi trochę jakby uczyli się grać “po swojemu”, jakby szukali w melodiach tego, co jest charakterystyczne dla nich i tylko dla nich, i zamiast zżynać od innych — zdefiniować to, z czego zżynać mogą inni.
Emperor natomiast, na “In The Nighstide Eclipse”, eksperymentował z “orkiestrowością”, ale przede wszystkim z wychodzeniem poza standardowe zestawy dźwięków i akordów (w inną stronę niż Mayhem) oraz starał się okiełznać bardzo charakterystyczny dla nich chaos (“Inno a Satana”!). Ale mimo wszystko to nie te płyty są krokami milowymi gatunku, które jeszcze w przyszłości ci goście po sobie zostawią, a do których kiedyś na pewno dotrzemy.
Przy norweskiej “tradycji” będąc warto wspomnieć o tym, że Gorgoroth (na debiucie “Pentagram”) pokazał jak połączyć Darkthrone i Burzum w sposób, którego setkom innych zespołów nigdy nie udało się zrozumieć i osiągnąć, a nadto mieć jeszcze miejsce na dodanie czegoś od siebie — czyli przebijającą się przez pozorny bezsens prostszych kompozycji absurdalną przebojowość. Gehenna z kolei (na “First Spell”) pokazała jak grać dobrze melodyjny epicko-symfoniczny black metal, który w moim rankingu zjada wczesny Satyricon.
Szaleństwo jednak, jak zawsze, czai się na obrzeżach.
Eksperymenty i Depresja
Przede wszystkim trzeba wskazać absolutnie genialne Ved Buens Ende..… “Written in Waters”, które — jeżeli nie znacie — prawdopodobnie wam nie podejdzie z powodu absurdalnych czystych wokali, ale jak się już zmusicie i przesłuchacie to kilka razy wiedząc już czego się spodziewać, to ten album wynagrodzi wam cierpienia po stokroć. Gdybyście się kiedyś zastanawiali kto grał riffy jak Deathspell Omega zanim Deathspell Omega zaczęła brzmieć jak Deathspell Omega, to właśnie tutaj czai się odpowiedź na to pytanie:
Warto wspomnieć też, że jak black metalowcy się nasłuchali Pink Floyd to wychodziło In The Woods… (“HEart of the Ages”), a jak poszli do cyrku, to wychodziło symfoniczno-progresywne granie w stylu Arcturusa, który wydał “Constellation” w 1994 (a pierwsze demo w 1991). Ale no tego drugiego to słuchać akurat raczej nie warto, bo w 1996 wypuścili o wiele przyjemniej dla ucha nagrany debiut — ale no mówiąc o tym wychodziłbym trochę poza scope tekstu, a temat i tak poruszymy jeszcze kiedyś albo przy okazji Ulvera albo samego Arcturusa.
Natomiast — coś, co mnie dosyć mocno zaskoczyło, to refleksja, że prawie cały nurt DSBM (depressive suicidal black metal), który pod koniec lat 90. zacznie robić karierę i w dwutysięcznych wyrzyga z siebie setki absolutnie gównianych i ledwo słuchalnych albumów, też został zdefiniowany w swoich przeróżnych później “odkrytych na nowo” odnogach pomiędzy 1992 a 1995 rokiem. Właśnie wtedy zasiane zostało też ziarno, z którego — niestety — wyrosły w końcu post-blackowe hipsteriady pokroju Alcest i przeróżnych amerykańskich wynalazków.
Jeżeli ktoś ma ochotę pogrzebać, to polecam zerknąć na świetne demówki Strid (“End of Life” z 1993 i self-titled z 1994), które jadą raczej powoli, z mocnym basem i w ciekawy sposób reinterpretują Burzum, a potem też na debiut Fleurety (“Min Tid Skal Komme” z 1995), który dorzuca do tematu awangardowo-progresywne zacięcie i szaleje z MASĄ przeróżnych inspiracji.
To mieszanka stylistyk skoncentrowanych wokół black metalowego core, ale też wiele rzeczy wrzuconych do niego niby całkowicie od czapy. Czasami to brzmi jak Ved Buens Ende, czasami jak blackowy wpierdol, czasami jak jakiś rock z radia, czasami jak jeszcze coś innego — a przez to jak często zmieniają całkowicie klimat i przechodzą sobie od black metalu do pop rocka/pop punku/radiowego rocka widać nie tylko, że black metal jest tak pojemy jak chcesz żeby był, ale też widać, że mamy do czynienia z jednym z pierwszych naprawdę prawdziwie hipsterskich albumów w tym gatunku xD
Natomiast jak ktoś bardzo kocha szwedzką deprechę czyli Lifelover i tym podobne, a na dodatek ma ochotę na trochę archeologii, to zapraszam do “As the Wolves Gather” Forgotten Woods, żeby zobaczyć kto te post-punkowe inspiracje do black metalu przemycił. Chociaż — tutaj podwójnie złamię zasadę, bo ten album oceniłem sobie na 3 (“dobry”), a zaraz wspomnę o płycie z 1996 — o wiele przyjemniej słucha się Joyless, czyli praktycznie tego samego składu w nowym wydaniu, którego “Unlimited Hate” to już totalny absurd gatunkowy.
Ale wspomniałem też, że w tym przedziale czasowym czają się nasiona, z których z czasem — w o wiele gorszym niż tutaj wydaniu — wyrośnie post-black i masa badziewia, no i żeby nie rzucać słów na wiatr po prostu zapraszam do kliknięcia play tutaj:
Są wesołe riffy, są solóweczki, są długaśne kawałki, są — przede wszystkim — czyste, wyjące wokale i chórki, ale jest też na dodatek trochę folku więc miłośnicy tupania nogą w lesie do rozstrojonych gęśli (lub nastrojonych, ale wtedy puszczonych z syntezatora) nie mogą mi już zarzucić, że całkowicie pominąłem ten niesamowicie ważny dla black metalu podgatunek xD
A to nawet nie wszystko
Na tych zespołach temat lat 1992-1995 się oczywiście nie kończy i nawet na dobre nie zaczyna — nie wyczerpaliśmy ani Norwegii, ani tym bardziej reszty świata, bo nie tylko u Norwegów się przecież ciekawe rzeczy działy. Jako całość sceny to jednak właśnie Norwegia wydawała na świat w tamtych czasach najlepsze rzeczy i rozpychała się artystycznie we wszystkie możliwe strony.
Było tego wszystkiego, jak możecie się domyślać jednak dużo, dużo więcej, a wciąż mówimy o czasach, kiedy nie było na rynku nawet procenta tego, co dzieje się teraz. Mówimy jednak też o czasach, kiedy większość zespołów próbowała zrobić coś nowego, świeżego i zdefiniować black metal po swojemu — zostawiając po sobie dziedzictwo, z którego przez kolejne lata masa innych projektów mogła korzystać.
Jak ktoś ma ochotę posłuchać czegoś więcej, to NA TEN MOMENT mój osobisty ranking, ustawiony alfabetycznie, na lata 1992-1995 wygląda tak:
5.0 — Genialne
Burzum - Hvis Lyset Tar Oss
Darkthrone - Panzerfaust
Darkthrone - Under A Funeral Moon
Mayhem - De Mysteriis Dom Sathanas
Ved Buens Ende..… - Written in Waters
4.5 — Prawie doskonałe
Darkthrone - Transilvanian Hunger
Gorgoroth - Pentagram
Ulver - Bergtatt: Et eeventyr i 5 capitler
4.0 — Świetne
Darkthrone - A Blaze In The Northern Sky
Emperor - In The Nightside Eclipse
Fleurety - Min tid skal komme
Gehenna - First Spell
Immortal - Pure Holocaust
Manes - Maanens natt
Strid - Demo
Strid - Strid
Thorns - Trøndertun
Ved Buens Ende..... - Those Who Caress the Pale
3.5 — Bardzo dobre
Arcturus - Constellation
Aura Noir - Dreams Like Deserts
Burzum - Aske
Burzum - Det Som Engang Var
Carpathian Forest - Journey Through the Cold Moors of Svarttjern
Dødheimsgard - Kronet til konge
Enslaved - Frost
Enslaved - Yggdrasill
Gehenna - Seen Through the Veils of Darkness (The Second Spell)
Satyricon - The Shadowthrone
Trelldom - Til evighet…
3.0 — Dobre
Burzum - Burzum
Emperor - Emperor
Emperor - Wrath of the Tyrant
Enslaved - Vikingligr veldi
Forgotten Woods - As the Wolves Gather
Forgotten Woods - Sjel av natten
Hades - ...Again Shall Be
Ildjarn/Nidhogg - Norse
Manes - Ned i stillheten
Ulver - Vargnatt