[Black Metal #2] Ale o co w tym chodzi i po co to komu?
Autor usiłuje wyjaśnić dlaczego akurat na czarno.
Drugi odcinek miał być o czymś zupełnie innym, ale w komentarzu pod poprzednim postem eyoiscomin napisał o swoim pierwszym świadomym zetknięciu z black metalem tak:
No po prostu kurwa mać, to było coś absolutnie innego od wszystkiego co znałem, ten rodzaj ekstremalnej muzyki, której poszukiwałem od jakiegoś czasu. (…) To w pewnym sensie wyzwalająca muzyka, wsysa jak jakiś pierdolony wir, z którego wychodzisz jako osoba bliższa twoim faktycznym przekonaniom (jakkolwiek pretensjonalnie to brzmi). Pomogła mi w akceptacji wielu niefajnych rzeczy, nadal zresztą pomaga i stanowi przepustkę do bardzo dziwnych, mrocznych i powykręcanych realiów.
I jest to jeden z tematów, które i tak chciałem poruszyć więc równie dobrze mogę zrobić to teraz.
Peter Wessel Zapffe, norweski pisarz/filozof/alpinista, opublikował dziewięćdziesiąt lat temu przepiękny esej pod tytułem “Ostatni Mesjasz”. Nie ma on naturalnie nic wspólnego z black metalem jako takim, bo w 1933 popularny był swingujący jazz Duke’a Ellingtona, a nie rzępolenie na przesterowanych gitarach, ale jednocześnie jest dla mnie jedną z najlepszych podkładek teoretycznych co do tego, czym black metal generalnie jest albo być może.
A przynajmniej czym się — jako muzyka bardzo mocno narracyjna — przez większość czasu zajmuje.
Ale dopisuję tutaj też dodatkowy disclaimer, że ten post dotyczy:
Bardzo subiektywnego spojrzenia na black metal
Ograniczonego spektrum black metalu
I mam nadzieję, że za 132418 postów będzie jasne to, co mam tu na myśli xD
Wybaczcie, ale no trochę nam zajmie dotarcie do faktycznego rozmawiania o muzyce w tych moich tekstach — najpierw musimy się przedrzeć przez przeróżne konteksty, które mają jakieś tam znaczenie dla tego, żebyśmy się we wszystkim świetnie zrozumieli.
No więc Zapffe — w naprawdę ogromnym skrócie — doszedł do wniosku, że wykształcenie przez człowieka odróżniającej go od zwierząt samoświadomości było ewolucyjną pomyłką. Czymś, co oderwało nas od natury. I nie chodzi o to, że nie biegamy już po lasach szukając jagódek na kolację, ale o to, że człowiek “został uzbrojony nazbyt dobrze, (a jego) duch stał się wszechpotężny i zarazem niebezpieczny dla samego siebie”, co sprawia, że:
(…) Umiejscowiony pośród otaczającego go świata (człowiek) stał się czymś potężnym, jednakże przeklina teraz swą moc, ponieważ okupił ją za cenę harmonii swej duszy, zapłacił utratą niewinności i spokoju, którego zaznawał, będąc wtulonym w objęcia życia. Stoi teraz samotnie, pełen własnych wizji, zdradzony przez wszechświat, zdziwiony i zalękniony. Również zwierzę odczuwa strach przed hukiem grzmotu i na widok pazurów lwa. Jednakże człowiek przeraził się samego życia – zaiste przeraził się swej własnej istoty.
I tak dalej, i tym podobne, ale no na końcu tej części wywodu Zapffe twierdzi, że w momencie, kiedy wreszcie stajemy oko w oko ze śmiercią, zaczynamy zdawać sobie sprawę z tego, jak bardzo mamy przerąbane: wreszcie na poważnie kontaktujemy się z uczuciem, które towarzyszyło nam przez całe życie nieustannie, czyli z paniką.
Jesteśmy więc według niego cały czas przytłoczeni “prawdą” o tym, co nas otacza (nazywa to “kosmiczną paniką”), czyli (nie)świadomością tego, że człowiek jest ostatecznie “bezbronnym więźniem kosmosu, przetrzymywanym w nim, aby stać się ofiarą bezimiennych ewentualności”.
Bardzo to wszystko poetyckie, ale no nie dość, że ludzie w 1933 generalnie tak pisali, to jeszcze nie było TikToka i nie dało się tego wszystkiego streścić w kilkunastosekundowym filmie.
W każdym razie, żeby już do brzegu zmierzać, Zapffe stwierdza, że:
Zjawisko polegające na tym, że pewien gatunek poprzez hipertrofię (rozrost - przyp. Berlin) pewnej zdolności staje się niedostosowany do wymogów stawianych mu przez środowisko, jest tragedią dotykającą nie tylko człowieka. Na przykład, uważa się, że dotyczyła ona również pewnego gatunku kopalnego jelenia, który wymarł z powodu wykształcenia nazbyt okazałego poroża. (…)
W stanach depresyjnych umysł można przyrównać właśnie do takiego poroża, które swym fantastycznym splendorem przygniata do ziemi dźwigającego je na głowie osobnika.
Więc no tak ogólnie Zapffe mówi też, że w momencie kiedy jesteśmy teoretycznie najsłabsi — w stanach depresyjnych — kontaktujemy się dopiero z Prawdą o tym, co nas otacza więc absolutnie nic dziwnego w tym, że jesteśmy tym cholernie przytłoczeni.
(Tutaj warto wspomnieć, że Zapffe swoje, ale np. Nietzsche zupełnie coś innego, ale no biorąc pod uwagę ewolucję black metalu jednak pesymistyczna szkoła myślenia procentowo wygrywa więc Wąsatego Fryderyka zostawiam sobie na później.)
Ale no w każdym razie, skoro jesteśmy życiem przytłoczeni, to dlatego właśnie:
Zarówno historia kultury, jak i obserwacja nas samych oraz innych dają podstawę ku wysunięciu następującej tezy: większość ludzi uczy się ratować siebie samych poprzez sztuczne zredukowanie zawartości swej świadomości.
Zapffe twierdzi, że nasz gatunek w ogóle jeszcze istnieje tylko dlatego, że wykształciliśmy sobie fantastyczne mechanizmy obronne — mechanizmy, które redukują w nas poczucie kosmicznej paniki i w większości nas w jakiś sposób ogłupiają. Dzięki nim życie staje się w ogóle możliwe do udźwignięcia, bo po prostu wypieramy za ich pomocą prawdę, a to niweluje naszą ludzką rozpacz.
Wymienia:
izolację (czyli np. odcinanie się od świadomości czy brak zainteresowania rzeczami)
zakotwiczenie (czyli np. utrzymywanie świadomości w sprecyzowanych punktach i celach: w tradycji, kulturze, religii, prowadzeniu firmy, etc.)
rozproszenie (czyli np. przekierowywanie swojej uwagi na wszystko, tylko nie to, co ważne i prawdziwe, tworzenie sobie świata iluzji)
Oraz, w kontrze do nich, stoi ostatni z wymienianych przez niego motywów, czyli:
“Czwarty środek przeciwko rozpaczy – sublimacja – polega w większym stopniu na zjawisku przekształcenia aniżeli na zjawisku wyparcia.
W niektórych wypadkach, wykorzystując zdolności stylistyczne czy też artystyczne, ból egzystencjalny daje się przetworzyć w doświadczenie warte przeżycia.
Na scenę wkraczają pozytywne impulsy i wykorzystują zło do swych własnych celów, ujmując jego malarskie, dramatyczne, heroiczne, liryczne czy też komiczne aspekty.”
No i mam nadzieję, że w tym momencie doskonale wiecie już do czego cały czas zmierzałem.
Black metal wpisuję się w opisywaną w cytowanym eseju sublimację, ale jednocześnie dorzuca do niej dodatkowy trik, który zwiększa jego siłę rażenia: jest muzyką konfrontacyjną. Dobry black metal jest anty- i może być generalnie anty-cokolwiek.
Najpopularniejsza jego odmiana jest oczywiście antychrześcijańska i na ten moment samo to nam wystarczy: uderzanie w chrześcijaństwo jest jednocześnie uderzaniem w zakotwiczenia.
No więc nie tylko mamy do czynienia z muzyką, której celem jest sublimacja tej ludzkiej egzystencjalnej rozpaczy w sztukę, ale też muzyką, która stoi w otwartej konfrontacji do innych metod radzenia sobie z tą rozpaczą.
Black metal gardzi izolowaniem się od trudnych tematów, gardzi zakotwiczeniami i gardzi rozproszeniem.
Zamiast tego mówi, że warto skoczyć w otchłań i mieć otwarte oczy przy spadaniu.
W ogromnym skrócie: wynikową tego, co pisze Zapffe jest to, że słuchanie black metalu jest zgodą na obcowanie z pewnymi formami “zła” — i to w tym przypadku złem, które na dodatek lubi się z nami konfrontować. Przepuszczonym przez filtr sztuki, owszem, ale nie pozbawionym pazura, który może zranić.
Bo black metal — w każdej swojej formie — jest muzyką narracyjną, tyle że jego narracja opiera się na transgresji, czyli przekraczaniu granic.
I jeżeli nie kliknęliście przed sekundą linka na temat transgresji, to chcę przede wszystkim zwrócić waszą uwagę na to, co autor na temat transgresywnej sztuki ma osobiście do powiedzenia:
Nadawanie statusu sztuki działaniom nastawionym na ranienie ludzkich uczuć i wrażliwości, łamanie norm społecznych, obrażanie symboli wartości i świętości, z których wyrosła kultura tworzy jednak specyficzną relację między transgresistami a publicznością. Chodzi o to, że wychowana w kulturze publiczność ma zakodowany szacunek dla artysty i dzieła sztuki. Na tym polega siła, ale i słabość kultury. Ten podświadomy szacunek dla twórczej pracy uniemożliwia kulturalnej publiczności potraktowanie transgresji tak, jak powinna być ona traktowana – czyli jako psychiczne zaburzenie albo przejaw chamskiej prowokacji. Kulturowa blokada, która uniemożliwia reakcję agresją na agresję powoduje, że publiczność przestaje rozumieć siebie i rzeczywistość. Traci umiejętność jej oceny.
To nie jest sztuka, ale sposób na niszczenie podstaw kultury.
Na co black metal, generalnie, odpowiada “tak”.
Ale wracając do tematu — korzenie black metalu sięgają do “śpiewania” jakichś bzdur o diable, który zaraz wyjdzie z piekła i zje wszystkich; do “śpiewania” o jakiejś nuklearnej wojnie, czy tam zżeraniu czyjegoś kręgosłupa. Ale no w czasach, kiedy te korzenie wbijały się w ziemię właśnie taka tematyka była dla ludzi przerażająca. Teraz nikogo już nie rusza.
Dlatego black metal MUSI ewoluować, żeby nie stać się skansenem treści wątpliwie interesujących i wątłych myślowo — i szukać coraz to nowszych, lepszych i ciekawszych sposobów na to, żeby przekraczać granice.
I nie chodzi tylko o granice
tego co wolno w sztuce robić,
o czym wolno w sztuce mówić,
ale też tego w jaki sposób wolno sztukę tworzyć.
Co do punktu pierwszego — black metal jest najbardziej pojemnym gatunkiem metalu. Połączono go już z prawie wszystkim, z czym dało się go sensownie połączyć i te eksperymenty zaskakująco często się udawały (nawet jeżeli potraktujemy je czysto formalnie, czyli jako zwykłe ciekawostki).
Co do punktu drugiego — black metal trzyma pod parasolem swojej estetyki rozpiętość tematyczną, która dotknęła już chyba wszystkiego, co da się nazwać “złem” i nowoczesne “zasady dyskursu” nijak na niego nie wpływają.
Co do punktu trzeciego — tu też dotarliśmy już do pełnego przekroju społecznego, bo black metal tworzą zarówno lewackie studentasy ze Stanów, jak i mordercy po odsiadkach.
Black metal jest też w pewien sposób muzyką pełną teatru. To właśnie ten teatr generuje kontekst, w jakim muzyka funkcjonuje — daje informacje, których same dźwięki dać odbiorcy nie mogą.
Kiedy pomyśli się o muzykach wymalowanych jak pandy, o tych wszystkich śmiesznych teledyskach (które na pewno już gdzieś widzieliście), o tych zabawnych logosach nie do odczytania czy nawet mrrrocznych okładkach, to jak już człowiek się przestanie z tego śmiać, to może zauważyć bardzo fajną rzecz: black metal potrzebuje po prostu konkretnej ESTETYKI.
Można osiągać ją na przeróżne sposoby i ona, podobnie jak transgresja na gruncie trzech podpunktów, o których elaborowałem chwilę temu, też musi ewoluować. Rzeczy, które szokowały pod koniec lat osiemdziesiątych dzisiaj już są raczej zabawne — siłą rzeczy, żeby być w jakikolwiek sposób relevant, black metal musi szukać nowych środków wyrazu na gruncie swojej estetyki. Znaczy to tyle, że spora część muzyków rezygnuje z malowania się na pandy, a chociażby okładki płyt coraz rzadziej walą butem po gębie, a zamiast tego stają się napakowanymi symboliką małymi arcydziełami.
Dobranie odpowiedniej estetyki pomaga muzykom celować precyzyjniej ze swoją sztuką — namierzać konkretne aspekty bólu egzystencjalnego, które zamierzają wziąć na tapet. Odbiorcy z kolegi estetyka pomaga namierzyć te płyty, które będą w stanie uderzyć go tam, gdzie boli. Bo black metal ma w jakiś sposób boleć (a raczej pomagać skontaktować się z tym, co nas osobiście boli).
Podsumowując, black metal często
jest sublimacją rozpaczy/paniki egzystencjalnej — i tego wszystkiego, co z niej wynika, a co pasuje do jego zakresu tematycznego
jest sztuką konfrontacyjną, która stawia się na pozycji anty- w stosunku do wszystkiego, co ma tę rozpacz i panikę w jakiś sposób załagodzić
jest wiecznie ewoluującym gatunkiem sztuki, który opiera się na transgresji, czyli przekraczaniu granic i robi to w każdym swoim aspekcie (formy, treści, sposobu powstawania)
potrzebuje estetyki, która dopełnia i spina to wszystko w konkretne dzieło.
I nad wszystkim tym, ale i nie tylko, w kolejnych odcinkach będziemy się pochylać!