
[Black Metal #20] Sens gatekeepingu
Autor dochodzi do wniosku, że sami już nie wiemy, o czym tak właściwie rozmawiamy i na co narzekamy.
Czym jest gatekeeping, to łatwo powiedzieć się nie da, bo (jak wiele innych rzeczy w tych czasach) ma już o kilkanaście definicji więcej niż było komukolwiek kiedykolwiek potrzebne — stał się przez to terminem-workiem, do którego wrzucamy przeróżne zagadnienia, najczęściej mające z nim niewiele wspólnego.
Skoro jednak mamy się nim dzisiaj zajmować, to jakoś wyjaśnić go trzeba, bo inaczej ryzykujemy wiele nieporozumień, a tego byśmy przecież nie chcieli. Dlatego też, żeby oddać sprawiedliwość rozumieniu gatekeepingu w Nowoczesnym Dyskursie Kulturowym, udałem się na podróż w poszukiwaniu odpowiednich źródeł. Trafiłem na dobrze pozycjonujący się w Google tekst opublikowany przez naTemat, w którym autorka powołuje się na materiał serwisu The Claw, które jednak nie zostało zalinkowane, więc zerknąłem czymże to The Claw w ogóle jest.
No i jest to publikacja prowadzona przez jakieś amerykańskie liceum, a tekst napisała uczennica, więc no z jednej strony można by się trochę śmiać pod nosem, że naTemat powołuje się na gazetkę szkolną ALE tak naprawdę wydaje mi się, że to świetna decyzja ze strony dziennikarki, bo właśnie dokładnie takie źródło możemy uznać za fachowe — a przynajmniej mocno reprezentatywne dla poziomu Nowoczesnego Dyskursu Kulturowego.
Dowiadujemy się więc z The Claw, że:
Pewnej nocy, przeglądając Twittera, zauważyłam wśród trendów termin "gatekeeping". Jeden z użytkowników twierdził, że jeśli czyjaś wiedza na temat anime opiera się tylko na popularnych tytułach, takich jak "One Piece" i "Demon Slayer", to nie są oni "PRAWDZIWYMI fanami anime!"
(…) Osobiście uważam, że ten tweet był niepotrzebny, ponieważ ma na celu zniechęcanie pewnych osób do czerpania przyjemności z różnych książek lub programów telewizyjnych.
(…) Ten "gatekeeping" sprzyja przekonaniu, że ludzie nie mogą eksplorować nowych zainteresowań, co jest niezwykle problematyczne, ponieważ uniemożliwia ludziom pełne wyrażanie siebie bez obawy o ocenę innych.
No i tak się ten tekst toczy dalej — więc jak nie wiedzieliście, to już wiecie. A jak wiedzieliście, to nie trzeba wam mówić, że gatekeeping (w tym rozumieniu) jest w Nowoczesnym Dyskursie Kulturowym bardzo brzydkim słowem.
Ale jako, że rozmawiamy w tej serii o bardzo brzydkiej muzyce, to siłą rzeczy stawiamy się trochę poza Nowoczesnym Dyskursem Kulturowym i możemy się nad bardzo brzydkimi słowami trochę pochylić. Jest to też ciekawe dlatego, że “gatekeeping” nie jest słowem, które mogłoby do black metalu pasować równie dobrze jak może pasować do innych gatunków metalu, bo black metal zasadniczo nie ma ochoty cię widzieć i generalnie w ogóle go nie obchodzisz — więc no trochę głupio jest narzekać, że ktoś ci zamknął drzwi przed nosem, kiedy tak naprawdę nigdy nie chciał cię wpuścić do domu.
Black metal to muzyka, w której indywidualizm (zarówno muzyków, jak i odbiorców) stoi na pierwszym miejscu więc jeżeli nie podoba ci się czyjś gatekeeping, to jedną z najbardziej sensownych odpowiedzi jest proste “spierdalaj”.
Jednocześnie jest to też muzyka, która od zawsze w swoim słowniku ma miejsce dla “prawdziwych” i “nieprawdziwych” fanów, ludzi którzy są “true” i “pozerów”, no i tym podobnych dziecinnych klimatów, co w sumie w śliczny sposób pokazuje, że nie jest to muzyka stadna — niektórzy co bardziej nakręceni nazywają swoje koncerty “rytuałami”, więc no można spokojnie założyć, że na przykład zachowania typu tego, co zobaczycie na filmie poniżej, są w tym gatunku powszechnie uznawane za idiotyczne i nikt się czegoś takiego na koncercie black metalowym raczej nie spodziewa:
Dlatego też zamierzam poświęcić kolejne kilka tysięcy liter na wyjaśnienie dlaczego gatekeeping jest spoko, a przy okazji zachęcam do tego, żebyście kazali mi spadać za każdym razem, kiedy się ze mną nie zgodzicie i będziecie przekonani, że macie rację albo wiecie lepiej.
Po pierwsze
Zajmijmy się tekstem z The Claw. Na początku pada w nim takie stwierdzenie:
Jeden z użytkowników twierdził, że jeśli czyjaś wiedza na temat anime opiera się tylko na popularnych tytułach, takich jak "One Piece" i "Demon Slayer", to nie są oni "PRAWDZIWYMI fanami anime!"
To, co pierwsze rzuca się w oczy, to dzielenie na prawdziwych i nieprawdziwych fanów — rzecz bardzo powszechna i siłą rzeczy, też przez caps lock, właśnie w to miejsce tekstu nasze mózgi z automatu idą i na to mogą się denerwować.
Oczywiście nikogo nie powinno obchodzić czy ktoś jest “prawdziwym” czymkolwiek, bo to głupie i dziecinne, ale jak najbardziej powinno nas obchodzić to, gdzie ludzie dobrnęli w swoich zainteresowaniach — i chodzi mi o to, że w tym cytacie przed capsem kryje się pierwsza mina, którą trzeba rozbroić, żeby się do niego sensownie odnieść:
“Jeden z użytkowników twierdził, że jeśli czyjaś wiedza na temat anime opiera się tylko na popularnych tytułach (…)”
To rozgraniczenie między popularnymi tytułami, do których każdy ma dostęp, a jakąś wiedzą tajemną, do której trzeba się dogrzebać, jest KLUCZOWE. Ale o tym a chwilę.
Najpierw zatrzymajmy się chwilę przy popularności jako takiej, bo w tekście z The Claw pada też sformułowanie, że “If something is popular it should be good, right?”, co jest totalnym błędem logicznym, z którego wiele nieporozumień Nowoczesnego Dyskursu Kulturowego wynika. Tak nie jest. Jest tak, że jeżeli coś jest popularne, to znaczy, że jest popularne — ale nie znaczy, że jest dobre.
Słowo “dobre” to koszmarna pułapka w prawie każdym kontekście i wrzucając je do tej dyskusji wchodzimy na potężne pole minowe związane z pytaniem “kto, i w jaki sposób, decyduje o tym jaka sztuka jest dobra?”.
Żeby szanować mój i wasz czas stwierdzę, że wydaje mi się, że najwięcej sensu ma po prostu unikanie całego tego pola minowego i pójście inną drogą.
Czyli: sam sobie zadecyduj, co jest dobre — i jeżeli chcesz z kimś wchodzić na ten temat w dyskusję (a przecież nie musisz!), to miej argumenty, żeby swojej opinii bronić. Jeżeli ludzie będą ją kwestionować, to bądź przygotowany, żeby powiedzieć im żeby się walili, bo nie mają racji — albo, ewentualnie, usłyszeć, że to ty masz się walić, bo ktoś się z tobą nie zgadza.
I o ile społecznie nie mamy problemu z tym pierwszym, to z tym drugim już tak. Usłyszenie, że się na czymś nie znamy (i nasz gust, a w konsekwencji też nasze wypowiedzi, jest gówno warty ) potrafi zaboleć i wolimy słyszenia tego unikać.
To, z kolei, prowadzi bezpośrednio do narzekania na gatekeeping, chociaż te dwie rzeczy nie mają ze sobą nic wspólnego.
Tutaj rozbiję tekst bo to ważny fragment będzie
Wracając do kluczowego fragmentu tekstu z The Claw:
“jeśli czyjaś wiedza na temat anime opiera się tylko na popularnych tytułach (…)”
Docieramy do refleksji, że w każdej — ale to każdej — dziedzinie sztuki istnieją jakieś “kręgi wtajemniczenia”.
(Przyznaję, że mogłem znaleźć lepsze określenie, ale to akurat wydaje się super łatwe do zrozumienia i wytłumaczenia.)
Każdy z nas decyduje jak głęboko ma ochotę w te kręgi zabrnąć i z jakim poziomem świadomości ma ochotę to robić (na przykład czy zamierzamy sami dłubać w poszukiwaniu tego, co nas zainteresuje, czy wolimy zdać się na łaskę algorytmów). Dosyć naturalne dla nas jest przy tym dzielenie się rzeczami, które znajdujemy — i szukanie innych, którzy mają podobne zainteresowania.
No i w momencie, kiedy zaczynamy szukać ludzi, z którymi moglibyśmy dane zainteresowanie dzielić, zaczynamy tak naprawdę zdradzać, w którym kręgu wtajemniczenia jesteśmy. To, oczywiście, może pójść różnie:
Będziemy wiedzieć więcej od nich — wtedy spoczniemy na laurach ALBO zaczniemy szukać nowej grupy ALBO pomożemy innym dotrzeć do naszego kręgu wtajemniczenia.
Będziemy wiedzieć tyle samo co inni — wtedy, po pierwszej fali radości, zacznie się stagnacja ALBO wszyscy spróbują się nawzajem ciągnąć dalej.
Będziemy wiedzieć mniej — wtedy posłuchamy tych, którzy chcą nam pomóc w dotarciu do ich kręgów ALBO odpadniemy z tematu ALBO zaczniemy marudzić na gatekeeping.
Niektóre grupy są bardzo cierpliwe i wspierające. Na przykład ludzie wkręceni w malarstwo mają nerwy ze stali — ja bym na ich miejscu sugerował wszystkim, którzy np. narzekają na czarny kwadrat na białym tle bo “oni też tak potrafią”, żeby poszli być durni gdzieś indziej. Inne grupy są mniej cierpliwe i wspierające.
Zgadnijcie, która należy do mało cierpliwych i niezbyt wspierających.
Po drugie
Drugi fragment tekstu z The Claw, dla przypomnienia, brzmiał tak:
(…) Osobiście uważam, że ten tweet był niepotrzebny, ponieważ ma na celu zniechęcanie pewnych osób do czerpania przyjemności z różnych książek lub programów telewizyjnych.
I jak na moje, to komentarze pokroju cytowanego wcześniej: “jeśli czyjaś wiedza na temat anime opiera się tylko na popularnych tytułach, takich jak "One Piece" i "Demon Slayer", to nie są oni "PRAWDZIWYMI fanami anime!”, praktycznie nigdy NIE są ekwiwalentem “wynocha z mojego podwórka” czy innego prostackiego komunikatu tego typu, który ma zakończyć temat. Nie to poeci mają na myśli — takie podejście po prostu nie ma sensu i jest całkowicie sprzeczne z ludzką naturą. Ludzie po prostu tak nie robią bez powodu.
Realne powody do “zniechęcającego” zachowania mogą za to być naprawdę przeróżne. “Gatekeeperzy” wypowiadający się w ten sposób mogą czuć się na przykład zagrożeni albo przerażeni — i pewnie mają ku temu jakieś tam lepsze lub gorsze powody. Mogą czuć się samotni w tym swoim kręgu wtajemniczenia i po prostu nie potrafią się lepiej skomunikować ze światem zewnętrznym. Mogą być zirytowani, że znowu coś wspaniałego, co sami odkryli, wypłynęło na światło dzienne i teraz cała dyskusja wokół tego zostanie sprowadzona do trywialnego bełkotu. I tak dalej, i tym podobne.
Wydaje mi się więc, że autor komentarza na temat popularnego anime miał na myśli coś o wiele bardziej zniuansowanego (ale niekoniecznie mądrego) niż “wynocha z mojego podwórka”.
Bardziej brzmi mi to na komentarz w stylu: “nie wiem w jaki sposób zachęcić cię do dołączenia do mojego kręgu wtajemniczenia i nie wiem czego się po tobie spodziewać więc decyduję się na konfrontację, żeby upewnić się, że naprawdę chcesz do mnie dołączyć i na pewno zależy ci na tym tak bardzo jak mi”.
W tym momencie możemy dorzucić do naszych rozważań ostatni fragment tekstu:
(…) Ten "gatekeeping" sprzyja przekonaniu, że ludzie nie mogą eksplorować nowych zainteresowań, co jest niezwykle problematyczne, ponieważ uniemożliwia ludziom pełne wyrażanie siebie bez obawy o ocenę innych.
Po pierwsze: nie jesteś w stanie realnie zabronić nikomu w internecie czegokolwiek, ale też nie jesteś w stanie uniemożliwić komuś znalezienia jakichś tam informacji. Mamy wszystkie potrzebne do tego narzędzia na wyciągniecie ręki: nigdy nie było tak łatwo. Jakiekolwiek przekonanie o tym, że nie można eksplorować nowych zainteresowań jest więc absurdalne.
Wydaje mi się, że problem leży raczej w tym, że trudno jest nam zaakceptować to, że jeżeli dopiero tę eksplorację zainteresowań zaczynamy, to MOŻE PO PROSTU NIKT NIE CHCE Z NAMI GADAĆ, BO NIE MAMY POJĘCIA O CZYM MÓWIMY.
Po drugie: trochę niemądre jest oczekiwanie od świata, żeby nagle przestała działać w nim siła tarcia. Wyrażać siebie w pełni można będąc samemu ze sobą — w ten sposób tarcia unikając — ale no jak by to miało inaczej działać, to po prostu nie wiem.
Moje podejście do tego tematu jest takie, że
trzeba przestać się takimi głupotami przejmować,
nie widzę w POZORNYM zniechęcaniu ludzi do rzeczy żadnego problemu.
Szczególnie nie widzę w tym problemu, kiedy mówimy o muzyce z natury kontrowersyjnej, konfrontacyjnej i konfliktowej: jak wysoko w skali bezsensu jest wymaganie, żeby ogarnianie czegoś takiego było wyłożone pluszem i gąbeczką?
A, wiem, mniej więcej tak wysoko jak ten amerykański zespół black metalowy przepraszający wegan i muzułmanów za to, że mogli się poczuć urażeni, bo w trakcie koncertu ktoś z publiki rzucił świńskim łbem:
Po trzecie
Żeby dotrzeć do brzegu musimy poświęcić jeszcze dosłownie chwilę na jedną z najbardziej nowoczesnych i trochę bardziej konkretnych definicji gatekeepingu, który był przecież jednym ze słów roku 2022 według Vogue i stamtąd też zacytuję:
Kolejne słowo uwielbiane przez Pokolenie Z w tym roku to "gatekeeping". Było ono szczególnie popularne na TikToku, gdzie użytkownicy krytykują każdego, kto zataja informacje lub dostęp. To, co zaczęło się od opisywania potężnych instytucji lub osób gromadzących cenną władzę, teraz jest używane na przykład wtedy, gdy influencer nie dzieli się informacją, gdzie kupił swój ładny sweter.
Zaczęliśmy więc dawno temu w sposób mądry — za Wikipedią:
Gatekeeping to proces, w ramach którego media filtrują informacje przedstawiane publiczności. Według Pameli Shoemaker i Tima Vosa, gatekeeping to "proces selekcjonowania i kształtowania niezliczonych fragmentów informacji w ograniczoną liczbę komunikatów, które docierają do ludzi każdego dnia, i stanowi centrum roli mediów we współczesnym życiu publicznym. [...] Proces ten nie tylko decyduje o tym, jakie informacje zostaną wybrane, ale także o treści i charakterze przekazów, takich jak wiadomości."
A skończyliśmy na swetrach influencerów i burzeniu się o to, kto jest prawdziwym fanem anime. Jeeej, XXI wiek! 🥂
Wcale nie rozmawiamy o gatekeepingu
Ten długaśny wywód — i trzy definicje, które nie mają ze sobą wiele wspólnego — miał doprowadzić nas do refleksji, że rozmawianie o gatekeepingu z reguły nie jest rozmawianiem o gatekeepingu, bo on nas generalnie w tych czasach w ogóle nie obchodzi. Po prostu używamy błędnego terminu do określania zupełnie niezwiązanych z gatekeepingiem zjawisk.
Kiedy się na ten nieszczęsny gatekeeping powołujemy (i nie mówimy akurat o swetrach influencerów), to najczęściej tak naprawdę wyrażamy swoje niezadowolenie względem tego, że ktoś ośmielił się coś wartościować — a niekoniecznie (według nas) powinien, bo na przykład nikt go o zdanie nie pytał.
Problem, jaki się pojawia, to nieuchronne tarcie jakie generuje potrzeba wyrażania siebie ze wspomnianymi kręgami wtajemniczenia — kiedy patrzymy na ludzi “wyrażających się” na temat czegoś, na czym nam zależy, to automatyczną reakcją jest jakaś emocja.
W moim przypadku, na przykład, zawsze odzywa się irytacja, kiedy widzę pochwały względem sporej części amerykańskiego black metalu, który jest w większości albo doskonałym przykładem niezrozumienia tematu albo smutnymi popłuczynami po europejskim graniu (i legitymizuje go tylko to, że w późnych latach 2000 w Stanach ktoś zaczął tej muzyki słuchać i desperacko potrzebował historycznej podkładki, że “u nas też tak grali”, więc zrewidowano historyczne podejście do szrotu hurtowo produkowanego przez muzyków pozbawionych gustu i umiejętności — i nagle takie rzeczy jak Judas Iscariot zamiast pozostać pośmiewiskiem stały się kultowe, a Deafheaven dano łatkę “black metal” mimo, że nie ma z nim nic wspólnego).
Mógłbym więc komuś odpisać “gówno się znasz” na YouTubie, ale no stwierdziłem, że potencjalnie bardziej się światłu przysłużę pisząc pierdylion linijek tekstu, próbując wyczerpać w jakiś sposób temat tego co ja osobiście uważam za black metal, bo jak ktoś się ze mną nie będzie zgadzać, to przynajmniej razem będziemy wiedzieli z czym się konkretnie nie zgadza. A może nawet ktoś coś z tego wszystkiego wyniesie.
Rozmawiamy o obsesjach
Ale przechodząc do obiecanego sedna —
Mam wrażenie, że tarcie w interakcjach, które określa się mianem “gatekeepingu”, jest generowane tak naprawdę w momencie, kiedy obsesyjność jednej osoby zderza się z entuzjazmem bądź krytyką osoby mniej obsesyjnej.
Zderzenie dwóch równie obsesyjnych osób o odmiennych opiniach nigdy nie jest określane gatekeepingiem.
Chodzi mi o to, że idea kręgów wtajemniczenia, o których pisałem wcześniej, wymaga od kogoś, kto dociera w nich coraz głębiej, chęci poznawania rzeczy — a raczej zgłębiania rzeczy, dowiadywania się czegoś więcej na ich temat. Nikt niczego przecież nie zgłębia z własnej woli jeżeli mu na tym w jakiś sposób nie zależy. Takie zgłębianie tematów wymaga czasu i energii — i kiedy to robimy naturalnie generujemy w sobie jakiś tam investment emocjonalny, który potrafi zostać nadwyrężony, kiedy spotykamy się z niezrozumieniem albo — co gorsza — niechęcią do zrozumienia.
I takie zderzenia generują przeróżne rodzaje tarcia na przeróżne sposoby i w przeróżnych momentach i kontekstach. W przypadku black metalu może być to na przykład zachwycanie się gównianym zespołem, gównianą płytą, albo upieranie się, że rzeczy absolutnie niepasujące do gatunku są jego fantastycznymi przedstawicielami. Wszystko to dzieje się notorycznie, wszystko to zawsze generuje tarcie pomiędzy czyjąś obsesyjnością a czyimś entuzjazmem bądź krytyką.
Częstotliwość z jaką te sytuacje się wydarzają z kolei prowadzi do skrótów myślowych — na przykład zakładania, że ktoś, kto chwali gówniany zespół po prostu nie ma pojęcia o muzyce. Nie ma znaczenia czy ten ktoś chce się czegoś dowiedzieć i po prostu jest na początku swojej drogi, czy może po prostu z jakiegoś powodu akurat ten jeden słaby zespół lubi: temat był wałkowany tyle razy, że nikomu w wyższym kręgu wtajemniczenia się nie chce wałkować go po raz kolejny. Pojawia się więc skrót myślowy, który swoją obcesową, agresywną formą mówi po prostu “ziomek, ogarnij się, pogrzeb za czymś lepszym”.
ALE
W gatekeepingu kiedyś chodziło o proces filtrowania informacji, którymi ludzie u władzy zamierzali się dzielić (manipulując w ten sposób efektami jakie informacja miała wywołać), a teraz chodzi o zatajanie informacji lub wartościowanie komunikatu.
I tu mamy do czynienia z fantastycznym absurdem “perfekcyjnej” komunikacji nurtu amerykańskiego, która też się do nas coraz mocniej przebija:
Wszyscy powinni móc (i chcieć) dzielić się wszystkim, na co mają ochotę, bo celem jest “pełne wyrażanie siebie”
trzeba przy tym wyzbyć się wartościowania, bo pełne wyrażanie siebie musi odbywać się “bez obawy o ocenę innych”
ale jednocześnie nie można dzielić się WSZYSTKIM, bo część myśli siłą rzeczy może wygenerować jakieś tarcie (albo jest zakazana, bo wiemy, że je wygeneruje)
musimy więc dotrzeć do autocenzury i komunikacji w pełni podległej odbiorcy, bo tylko w ten sposób nasza komunikacja ze światem może być pozbawiona jakiegokolwiek potencjalnego tarcia
I z mojej perspektywy — tak długo, jak będziemy udawać, że tak nielogiczna i absurdalna rzecz ma jakąkolwiek realną szansę działać, tak długo będziemy podcinać gałąź, na której sramy we własne gniazdo, a to do niczego dobrego nie doprowadzi.
No cóż, mamy chore czasy i najgorsze jest to, że większość ludzi jeszcze się tym zachwyca... Kiedyś bałam się radykalnej prawicy, ale to naprawdę mały pikuś przy radykalnej lewicy... Z chęcią bym poczytała Twój tekst o hipokryzji takich osób, które domagają się tolerancji i walki z "mową nienawiści" a same są najbardziej nietolerancyjnymi hejterami jakich można spotkać na świecie. Najciemniej pod latarnią, niestety. Te wszystkie elementy cancel culture, wokizmu, walki o "równe prawa" (a raczej o przywileje), to jest totalny absurd i paranoja, a przykładów można by znaleźć tysiące. Jeszcze 10-20 lat temu oburzano się, gdy jakiś prawicowy radykał zasugerował, że orientację seksualną można sobie wybrać. Mówiono, że one jest stała, od urodzenia (z czym się akurat zgadzam, chociaż są psychoterapeuci i psychiatrzy którzy jeszcze odważnie mówią, powołując się na różne badania, teorie i doświadczenie, że jest możliwość, aby "nabrać" skłonności homoseksualnych w okresie dojrzewania jeśli ma się zaburzony kontakt z rodzicem tej samej płci), a teraz nagle te same osoby krzyczą mówiąc, że można sobie zmienić, ale płeć. No kurczę, jeżeli już coś można zmienić to "chemię" w mózgu czyli orientację, a nie biologiczne, fizyczne uwarunkowanie. Przecież to jest tak absurdalne i nielogiczne, że się w głowie nie mieści. Ale spróbuj tylko coś takiego gdzieś powiedzieć, to od razu Cię zhejtują, wyśmieją, poniżą (w ramach walki z mową nienawiści). Dlatego pewnie nigdy nie takiego tekstu nie napiszesz, o ile masz podobne odczucia, a tego nie jestem pewna, bo zapewne by zlinczowano, z 9kier i brokatowym Papkinem na czele... Chociaż podejrzewam, że już za ten tekst wyżej i tak Ci się zapewne oberwie 🙂 Pozdrówki, nie zmieniaj się.