[Black Metal #28] Najlepsze rzeczy z lat 2005-2009 — część 2
Autor przerzucił mniej diabelskie rzeczy do tego odcinka.
Smutasy
No tutaj przyznam, że mi się nie udało znaleźć trzech różnych zespołów, których płytom dałbym bardzo wysokie oceny, bo po prostu jestem niekompatybilny ze standardowym depressive-suicidal black metalem. Wszystko mnie w nim denerwuje. Nie denerwuje mnie z kolei jedna z moich ulubionych płyt teoretycznie znajdujących się w obrębie tego podgatunku, czyli “Konkurs” Lifelovera, bo to jest muzyka, która mnie nie oszukuje, że jest zainteresowana byciem black metalem. Zamiast tego jest boleśnie kiczowatą — ale w tym kiczu świetną — mieszanką post-punku, gothic rocka i black metalu ze ślicznymi przygrywkami na pianinie wrzuconymi na to wszystko. To jest bardzo miejska muzyka, a nie udawanie, że właśnie leżysz na polanie w lesie i ci smutno. Genialny album, krok milowy w tym gatunku i niestety ani oni do tego nie podskoczą, ani nikt inny nie będzie chciał w te miejsca jeszcze przez długi czas sięgać.
Moim drugim typem jest “Mond” i “Andacht” niemieckiego Lunar Aurora, z czego “Andacht” wydaje mi się lepsze (bo “Mond” brzmi trochę jak rozbieg do zrobienia tego, co na następnej płycie już się wyklarowało). Otóż brzmi ten album, jak na moje, jakby ktoś wreszcie wziął te post-blackowe eksperymenty ze Stanów (rzeczy w stylu Wolves in the Throne Room) i zrobił je naprawdę dobrze. Wreszcie, dla odmiany, z ambientowego pitolenia i bawienia się w jakieś “tekstury dźwiękowe” wyłaniają się jakieś realne KOMPOZYCJE a nie nudne plamy dźwięku. Jest “atmosfera”, ale są też riffy. Są klawiszowe wstawki i tym podobne, ale jest też realny black metal i jakiś rodzaj pierwotnej wściekłości, który jest mu do życia potrzebny. Więc, podsumowując, “Andacht” to jest świetna płyta i, jak dla mnie, chyba najlepszy post-atmo-cokolwiek black metal jaki do 2007 roku powstał.
Kiczowaci poganie
Te płyty w sumie pomogły mi zdefiniować jaki mam problem z pogańskim black metalem.
Mam wrażenie, że jak jest on zrobiony dobrze i porywa słuchacza, to można mu bardzo dużo wybaczyć i uznać niektóre płyty za wybitne. Ale jak tylko wchodzi analiza na chłodno, to wychodzi na jaw, że czasami tam się nie dzieją żadne spektakularne rzeczy, tylko takie raczej trochę nudne albo tak boleśnie kiczowate, że aż zęby bolą.
W przypadku dyskografii polskiego Hellveto mamy do czynienia z dosyć stabilnie rosnącą jakością, której kulminacją jest dla mnie chyba “Neoheresy”, czyli najlepsze co słyszałem w pogańsko-symfoniczno-epickim black metalu, który nie jest zainteresowany transem, tylko krzyczeniem “na konia, rycerzu, bić się idziem!”. Jednocześnie no nie będę się oszukiwać — to jest dramatycznie kiczowate i jedzie nieustannie po bandzie, ale to też jestem w stanie to docenić, bo AŻ TAK, to trzeba umieć. Warto zerknąć też na “Zmierzch”, gdzie widać jak dobre kompozycje potrafią obronić nawet klawiszowy ser marki Casio.
W przypadku chwalonego i powszechnie uwielbianego Moonsorrow: “Verisäkeet” muszę się zgodzić, że jak ten ich specyficzny trans wjeżdża na pełnej i porywa ze sobą, to jest genialnie. Ale jak tylko się człowiek z tego wytrąci (jak w przypadku długiego ambientu na koniec czwartego kawałka, który przechodzi w krótki kolejny prowadząc do kolejnego ambientu), to już tak ślicznie nie jest.
No i zostaje mi jeszcze Belenos, do którego mam jakąś dziwną słabość, a który na “Chants de bataille” nadal rządzi w tym, co robi i melo-atmo-pagan zespoły mogłyby się dużo nauczyć z tego, co tu się dzieje. W ramach sumplementu warto zerknąć też na jego “Chemins de souffrance”.
Brudny black ze wsi
Inną odmianą black metalu, która kręci się gdzieś w okolicach zabarwionego folkiem grania, jest bardzo specyficzny zwrot w stronę klimaciarskiego smutku, mroku albo zła. Chodzi mi o rzeczy, która koncentrują się na ciemnych i brzydkich aspektach naszej historii. Można sobie to wyobrazić jako taką “podszewkę rzeczywistości”, o której nie chcemy pamiętać na codzień. Jako męża walącego wódę i bijącego żonę tuż po wyjściu z kościoła. Chłopów gwałcących kobiety zmuszane do pracy w polu. Wiedźmy topione przez miłosiernych chrześcijan za bliżej niesprecyzowane czary. I tak dalej, i tym podobne.
I doskonałym przykładem muzyki, która jest w stanie ten klimat uchwycić jest Peste Noire: “La Sanie Des Siècles - Panégyrique De La Dégénérescence”, które łączy przebojowy black metal z bardzo brudnymi folkowymi wstawkami. Wiem, że tam są jakieś naziolskie konotacje u kolesia, który tym zarządza, ale pisałem już o tym tutaj i — chcąc nie chcąc — nie wpływa to na jakość samej muzyki, która jest jednak bardzo dobra.
Mam też dziwną słabość do niektórych płyt Thyrfing i “Farsotstider” jest moją ulubioną. Bo to niby jest proste granie i to niby jest viking metal, ale w praktyce jest zbyt mroczne na typowy viking metal i wokalista ciągnie ten zespół w zupełnie inne rejony. Ja tu słyszę ludzi zamarzających w lasach, umierających z głodu i godzenie się ze śmiercią — zobaczcie sobie kawałek “Host”, no to jest złoto.
I ostatnie niech będzie Cultes des Ghoules: “Häxan”, czyli przedziwny polski zespół, który ogarnia jak w swojej muzyce przywołać diabła z lasu — muzycznie to brzmi jak dziwne skrzyżowanie Venom, Celtic Frost i Beherit z “Drawing Down The Moon” z wokalnym szaleństwem Attili na dodatek, ale w praktyce na tym albumie jest o wiele więcej ciekawych rzeczy niż mogłoby się na pierwszy rzut ucha wydawać i klimat ma GĘSTY.
Etnoblack
W tej kategorii upchnąłem płyty, które mają w sobie jakiś rodzaj sznytu etnograficznego, bo brzmią jakby nie mogły zostać zrobione nigdzie indziej niż tam, gdzie zostały zrobione.
No i na przykład wydane w 2009 roku “Gin” zespołu Cobalt to jak dla mnie dopiero drugi faktycznie świetny album w historii nowoczesnego amerykańskiego black metalu (po “Dead As Dreams” Weakling z 2000), bo brzmi jak coś, co musiało powstać właśnie tam. Jest sludge, jest black metal, jest niesamowity klimat — a “Arsonry” miażdży.
Melechesh, z kolei, na “Emissaries” wreszcie gra to, co powinien był grać od samego początku: wreszcie sprecyzowali formułę, która pasuje do koncepcji i stylu i widać, że grają coś, co im po prostu pasuje. Orientalne, ciekawe, bez totalnego kiczu. Super album. Chociaż no lepsza jest chyba ich następna, ale nie mieści nam się w ramach czasowych tego tekstu.
Sear Bliss z “The Arcane Odyssey” wrzucam, bo będę lobbować ich zawsze i wszędzie tylko dlatego, że chcę więcej black metalu z trąbkami. Ciągle żałuję, że nie zrobili więcej tracków w których ta trąbka gra główne/konkretne rzeczy, bo jak się pojawia, to epickość podkręca się o 200% względem normalnego pogaństwa/folku w blacku.
Te tam dziwne progresywne
Te płyty generalnie nie mają ze sobą nic wspólnego — poza tym, że jak komuś jedna wejdzie, to jest szansa, że reszta też, bo są w podobny sposób odklejone od wszystkiego, co się w black metalu wtedy działo. Oranssi Pazuzu na “Muukalainen Puhuu” wrzuca więc do gatunku mocną inspirację rockiem psychodelicznym, latami 60. i 70., momentami tam nawet echa Doorsów słyszałem, ale no nie będę się rozpisywać, tylko zostawię wam polecajkę, bo każdy to odbierze inaczej i nie znam się na ich źródłach na tyle, żeby się wymądrzać.
Negură Bunget na “OM” próbuje z kolei zredefiniować pagan/folk black metal i pociągnąć go w progresywną stronę, co — jak na moje — im się na tej płycie udaje i dostarczają coś, czego Enslaved mi nigdy nie dostarczyło. To jest zaskakujący, wielowarstwowy, bardzo interesujący album.
No i na koniec nie mogę nie wspomnieć o Thy Catafalque: “Róka Hasa Rádió”, które jest TAK STRASZNIE DZIWNE, że nie mogłem się od tego oderwać. To jest świetny album, ale momentami wali takim komunistycznym paździerzem, zapachem jakiejś uwalonej pomidorówką ceraty w kratkę, że aż mi się odechciewa tego słuchać. Te popowe wstawki na wokalach mnie bolą strasznie, no generalnie wiele rzeczy na tej płycie mnie uwiera, gniecie i ich szczerze nienawidzę, a jednocześnie jest w tym coś przyciągającego. Nie wiem nic. Nic nie rozumiem. Jednocześnie uwielbiam i nie mogę tego słuchać.
A to jeszcze jest black metal?
W przypadku tych albumów można się spierać, czy to jeszcze w ogóle black metal, ale no uznajmy, że nie ma sensu się w to zagłębiać. “Reinkaos” od Dissection to zakończenie ich historii na heavy metalowo i trochę mnie rozczula, że samobójcza ofiara Jona dla 11-głowego smoka, który w końcu zejźre kosmos odbyła się po skomponowaniu akurat takiej płyty, ale “Xeper-I-Set” i “God of Forbidden Light” to absolutne bangiery.
Z zespołem Primordial z kolei mam straszny problem i raczej nigdy więcej o nich nie wspomnę, bo chociaż doceniam, to mi po prostu nie leżą brzmieniowo i mam wrażenie, że w kółko grają jeden utwór — ale “The Gathering Wilderness” mi wjechało, bo chyba wreszcie sprecyzowali na tej płycie, co właściwie chcą robić. To jest atmosferyczne, trochę folkowe, trochę progowe granie z porządnymi, czystymi wokalami — niekoniecznie black, ale ma w sobie jego echa.
No i jeszcze Celtic Frost: “Monotheist” na deser. To jest doom-black, który się ciągnie i ciągnie i ciągnie i ciągnie i ciągnie i ciągnie bez końca i jak normalnie fanem doom metalu nie jestem, tak w wykonaniu Celtic Frost nawet to mi wchodzi.
Z drugiego końca sali
W tym miejscu zajmiemy się pokrótce black metalem, który stoi obok całej reszty — no i Blut aus Nord na “Odinist - The Destruction of Reason by Illumination” wyciska ze swojej poprzedniej dużej płyty wszystko, co dało się z niej wycisnąć — bierze tamte plamy dźwięku i eksperymenty i przekształca je w faktyczną, niesamowitą muzykę. To jest poziom nieosiągalny dla praktycznie nikogo na tej scenie i naprawdę fantastyczna rzecz.
Podobnie jest z Mayhem, które na “Ordo Ad Chao” poszło w bardzo dziwne miejsca i nie będę się rozpisywać, bo odsyłam do tekstu, w którym rozpisałem się na ten temat aż za bardzo.
I na deser wspomnę jeszcze o Ahulabrum: “Magonia”. I tak zostawię to tylko dla odważnych, którzy chcą zgłębiać outsider black metal, bo nie wiem nawet jak to opisać. Twórca zainspirowany historiami o UFO i książką “Passport to Magonia” mówi, że coś go natchnęło/opętało i po prostu musiał nagrać te kawałki (nie wiedząc nawet za bardzo jak się gra na gitarze i perkusji). Nie wiem nic. Ale no słuchanie tego było bardzo interesującym doświadczeniem.
Dziwaki ponuraki
W tej sekcji zrobiłem sobie miejsce na dziwne, mroczne rzeczy, które nie pasują nigdzie indziej i znowu złamałem zasadę trzech różnych zespołów. No ale jak odpalicie te płyty, to pewnie zrozumiecie, o co mi chodziło.
I tak na przykład Blut aus Nord wydało "Thematic Emanation of Archetypal Multiplicity”, które — pomijając ten śmieszny tytuł, którego nie będę przytaczać w całości — jest jedną z najciekawszych rzeczy, jakie do tamtej pory się wydarzyły w mieszaniu black metalu z elektroniką i komuś się wreszcie udało zrobić blackmetalowy trip hop. Jak? Nie wiem, ale jest świetny. Chciałbym tego więcej.
Urfaust z kolei na “Drei Rituale Jenseits Des Kosmos” gra bardzo przyjemne blackowe drony i deklasuje większość depressive-suicidalu, a na “Verräterischer, Nichtswürdiger Geist” łączy black z muzyką klasyczną, graną chyba nawet przez prawdziwych muzyków. Klimaciarstwo robione z głową i pomysłem.
Industrialne UMC UMC
I na koniec, żeby ożywić atmosferę, przejdziemy jeszcze do black metalu romansującego z brzmieniami industrialnymi i elektroniką z kościoła klepiącego po twarzy, przesterowanego kicka.
Blacklodge na “>SolarKult<“ jest bardzo przyjemnym przykładem jak może brzmieć faktyczny miks black metalu z industrialną elektroniką, a nie tylko wrzucenie na płytę elektronicznej perkusji. Podobnie jest też na “Totalitarian Love Pulse” Iperytu, gdzie próbowano integralnie dodać brzmienia elektroniczne do blacku — i się udało. Dla szaleńców, którzy woleli by jednak więcej szumu niż metalu nie można nie wspomnieć o rozpychającym się w tamtych czasach Gnaw Their Tongues i chociażby “Spit at Me and Wreak Havoc on My Flesh”, na którym jest bardzo dużo klimatycznego hałasu.
FIN
I to by było na tyle. Jak mówiłem: zaskakująco dużo dobrej, bardzo charakterystycznej muzyki wyszło w tamtych czasach więc… miłego słuchania, bo jest czego!