Witałem się z częścią z was w ten sposób z osiem lat temu, kiedy nagrywałem nieporadne letspleje z Dark Souls II i jakoś tak nostalgicznie stwierdziłem, że żadne inne przywitanie na start tego pierwszego nieporadnego newslettera nie może być lepsze ;)
Przyznam, że tamte czasy przypominają mi już teraz trochę taką dziwną alternatywną rzeczywistość—trochę jakby świat równoległy, operujący na innej linii czasu niż ta, na której aktualnie funkcjonuję. W ogóle cała ta (wieloletnia przecież!) przygoda z CD-Action wskakuje mi już powoli w głowie do przegródki podkoloryzowanych wspomnień (pamięta się przecież głównie dobre rzeczy), chociaż prawdopodobnie głównie dlatego, że od dawna mój kontakt z mediami jest raczej sporadyczny. Coś napiszę, potem obiecam że coś napiszę, potem jednak tego nie napiszę, a potem długo nic nie piszę aż w końcu coś napiszę (najczęściej jak wyjdą jakieś nowe Soulsy), no i tak można to zapętlić i wyjdzie podsumowanie paru ostatnich lat mojej relacji z klepaniem tekstów do CDA.
Mam wrażenie, że w przypadku gier wideo trochę się wypstrykałem z liter i tematów — o prawie wszystkim, co mnie interesowało już napisałem, a o reszcie albo pisać nie można, albo mi się nie chce, albo po prostu nie wypada.
No i chyba najgorsze: nie mam czasu. A raczej: jak znajduję czas na nie-robienie-rzeczy-które-muszę-robić, to decyduję się poświęcać go najczęściej na zupełnie inne rzeczy niż pisanie. O tym jednak później!
Ostrzegam od razu, że będzie to bardzo długi list — ale też, tak naprawdę, dlaczego miałby nie być? Mam już totalnie dosyć tego, że wszystko musi być tweetem (paranoją jest robienie wątków na 123 tweety, bo daliśmy światu zamordować prawie wszystkie formy komunikacji długim tekstem w internecie), rolką na Fejsie/Insta czy Tiktoku, albo jakimś odbitym od schematu filmem na Jutubie. Kurde no. Autentycznie tęsknię czasami za starym internetem. Tym, który miał jakiś CHARAKTER. W którym widać było jakąś autorską myśl — czy to w zrobionym przez autora szablonie na blogu czy stronie internetowej, na którą wrzucał przeróżne dziwne rzeczy. Teraz internet ma przede wszystkim gówniane algorytmy, które decydują, co możemy zobaczyć i jak będzie to wyglądać: czyli tak samo jak wszystko inne i będzie mniej lub bardziej tym samym co wszystko inne.
W każdym razie —
SEGMENT GIER WIDEO
Prawdopodobnie wszyscy potwierdzą, że jak się robi gry, to się mało w nie gra — chyba, że się akurat robi jakiś research. Powodów jest, zakładam, co najmniej kilka. Na pewno wchodzi stare i dobre “ile można”, możliwe też, że pojawia się trochę zazdrości, że “tam działa, a u nas nie działa”, ale też mam wrażenie, że kiedy się już zacznie gry robić, to często pojawia się też smutna zmiana optyki sprawiająca, że niełatwo jest się ekscytować czymś, co w gruncie rzeczy ekscytujące nie jest.
Ładny obrazek, owszem, robi wrażenie — jak wszyskie te technologiczne dema Unreal Engine 5, o których coraz częściej słyszymy. Ale pod tym ładnym obrazkiem, niestety, w moim przypadku jest albo najczęściej albo rozkmina o tym, że to przecież nie trzyma nawet stabilnych 30 klatek (jak Matrix Awakens na Xboksa) więc trudno to uznać za prawdziwą grę… albo świadomość, że ostatecznie patrzymy dokładnie na to samo, co już wielokrotnie tu i ówdzie przecież widzieliśmy więc czym się ekscytować?
Wtedy recepta może i jest prosta: nie grać w kolejnego klona kolejnego klona, tylko poszukać czegoś, z czym się jeszcze do czynienia nie miało albo przynajmniej czegoś, co ma w sobie chociaż trochę świeżości… Ale wszyscy wiemy, że o tego typu podejście życiowo łatwe do utrzymania nie jest — szczególnie kiedy gry nie wymagają dwóch godzin wolnego czasu, tylko czasem kilkunastu.
W moim przypadku najgorsze jest jeszcze to, że w tym momencie interesują mnie głównie rzeczy, za które nijak nie mam czasu się zabrać — bardzo chciałbym się wreszcie wgryźć np. w strategie Paradoksu, ale rozpisany na sto godzin próg wejścia jest czymś, co skutecznie mnie od tego odrzuca. Zostają mi więc rzadko pojawiające się na rynku przebłyski geniuszu powstające w obrębie gatunków, które znam i ogarniam bez problemu — i trzy najlepsze rzeczy, z jakimi miałem ostatnio do czynienia to Factorio, Subnautica i Elden Ring.
Na temat Factorio napisałem felieton do któregoś CD-Action, szedł mniej więcej tak:
(…) Factorio stało się miejscem, w którym odpoczywam. Od zawsze lubiłem patrzeć jak wirtualne cyfry rosną – nigdy nie udało mi się rozegrać kampanii w serii Anno, zawsze kończyło się tym, że budowałem sobie na jakiejś wyspie sprawnie działający system i patrzyłem, jak numerki lecą w górę – ale praktycznie każda produkcja, która oferowała możliwość takiej zabawy zmieniała się w pewnym momencie w bezmyślny "clicker". Czy też, bardziej poprawnie mówiąc, "grę inkrementacyjną", czyli (…)
Gry tego typu nie mają gameplayu – Factorio nie ma z kolei nic więcej. To piaskownica oparta na automatyzacji, w której potencjał na ulepszanie istniejących mechanizmów jest praktycznie nieograniczony. To świat, w którym wszystko ma sens i wszystko da się perfekcyjnie dobrze ustawić – zautomatyzować nawet najgłupszą czynność tylko po to, żeby ostatecznie robić mniej i obrastać w tłuszcz obserwując, jak sprawnie działa stworzone temi rencyma imperium.
Czasami też, oczywiście, napracować się jak naćpana mrówka, żeby potem to wszystko rozwalić, bo nie jest wystarczająco sprawne. Bo mogłoby działać lepiej. Bo tutaj trzeba przestawić, a tamto to w ogóle bez sensu ułożyłem, a poza tym to jasna cholera nie wiedziałem, że to mi będzie potrzebne więc teraz to w ogóle najlepiej wszystko zaorać i wreszcie ułożyć tak jak trzeba. No ale cóż, fabryka musi rosnąć. Nie ma w niej miejsca na nieefektywne rozwiązania.
Jednocześnie mam wrażenie, że Factorio jest tak bardzo uzależniające, bo nie jest tylko grą – jest też historią. To opowieść o tym, że jeżeli tylko włożymy w coś wystarczająco dużo pracy i przemyślimy to wystarczająco dobrze, to wszystko będzie działać jak należy. Przeniesienie się na chwilę do świata, w którym wszystko podporządkowane jest jasno określonym i zrozumiałym regułom, a każda akcja ma konkretną i przewidywalną reakcję – czyli w ogromnym skrócie perfekcyjna, w stu procentach eskapistyczna fantazja. Na pierwszy rzut oka dokładnie taka, jak w większości innych gier, bo przecież inaczej być nie może i inaczej nie byłoby przyjemnie – ale też z jedną dodatkową zaletą.
Factorio oferuje przy okazji tego growego eskapizmu idealny kontekst. To nie „ty” rośniesz w siłę jako wielki bohater, który właśnie uratował kontynent przed wielkim złym smokiem i zaraz biegnie bić kolejnego – a tak naprawdę psujesz sobie kręgosłup i oczy ślepiąc w ekran. To, co nieustannie rośnie w siłę, to twoja fabryka, która dzięki perfekcyjnemu planowaniu zaczęła jako prosta operacja górnicza nieopodal wraku statku kosmicznego, a w końcu objęła setki kilometrów linii produkcyjnych zasilających wiertła, elektrownie czy laboratoria. Nie chodzi o wirtualne punkty i cyferki, chodzi o coś o wiele ciekawszego: przestrzeń. To, jak ją zagospodarujesz i jak ją wykorzystasz – bo nawet jeżeli przez chwilę będziesz zadowolony z tego co stworzysz, jak ja patrząc na moje miasta w Anno, to szybko zrozumiesz, że fabryka nie może się zatrzymać, a zawsze jest miejsce na dodatkową optymalizację.
Jak widzicie — uwielbiam i trochę nie mogę się doczekać nowej części, a trochę się jej boję, bo to znowu wiele godzin wyrwanych z życia.
O Subnautice i Elden Ringu nie mam więcej do powiedzenia niż masa stron, które mi na te teksty dali w którychś z ostatnich numerów CD-Action. Możlwie, że następnym razem, kiedy puszczę newsletter (jak już minie więcej czasu od kiedy nie będzie się tego dało dostać w kioskach), powrzucam kluczowe fragmenty z tych tekstów ;)
SEGMENT MUZYKI NIE MOJEJ
Czego ostatnio słucham? Trudno odpowiedzieć na to inaczej niż “wszystkiego, co ciekawe albo pasuje mi do nastroju”.
Dużo lepszym pytaniem zawsze wydawało mi się: “jaka muzyka ostatnio zrobiła na tobie wrażenie?”. No i, kurde, tutaj sytuacja jest dosyć dynamiczna.
Polecę wam trzy rzeczy — każdą z innej bajki, ale też każda ma w sobie coś, co mnie bardzo interesuje.
#1: Astrix
I wtedy pan jaskiniowiec uderzył drugiego jaskiniowca w łeb maczugą…
Od kiedy poznałem goa trance wiedziałem, że to idealna muzyka dla mnie — dlatego też nigdy nie szukałem niczego w innych gatunkach z dodatkiem -trance w nazwie. Owszem, tribalowo-psyjujące Juno Reactor to mistrzostwo totalne, ale o wiele dalej nie sięgnąłem. Słuchałem Shakty, Hallucinogena, Man With No Name i tym podobnych — biło mi to w łeb w tempie 140 uderzeń na minutę, jechało jakimiś kwaśnymi melodiami, czułem jak mi się otwiera trzecie oko i powoli pakowałem walizkę przygotowując się na wycieczkę do Tybetu.
No ale stało się i wreszcie zacząłem patrzeć w psytrance — odpaliłem Astrix i niebiosa się przede mną otworzyły, bo to jest po prostu absurdalnie dobrze brzmiące łupanie. I mówię o wszystkim — od kompozycji po samo brzmienie tego, co tu się dzieje. Te linie basowe są po prostu idealne, perki są idealne, przeszkadzajki są idealne — wszystko w kawałkach tego gościa siedzi jak złoto. Jak nie możecie się obudzić z rana, to nie ma lepiej niż Astrix na słuchawkach.
#2: Bohren & der Club of Gore
Kończyłem butelkę w zadymionym gabinecie, kiedy weszła ona — w czerwonej sukience, z równie czerwoną szminką i identycznym lakierem na paznokciach. Wiedziałem, że niesie ze sobą kłopoty…
Jeżeli lubicie lo-fi, to zamiast patrzeć na te siedemnsatogodzinne filmiki z anime-dziewczynką na okładce i muzyką brzmiącą cały czas tak samo, wyciągnijcie jakieś dobre whisky, rozsiądźcie się wygodnie i odpalcie płytę “Sunset Mission” zespołu Bohren & der Club of Gore.
Nie wiem czy jestem w stanie na ten moment wpaść na coś, co krzyczy “noir” bardziej niż ten album — jak kiedyś fascynowaliście się Bogartem, “Sokołem Maltańskim”, narracją zza kadru i ogólnie czarno-białymi filmami o detektywach w bajeranckich kapeluszach, to macie tutaj do nich nowoczesny soundtrack. Nie wiem też, czy jestem w stanie znaleźć lepsze, bardziej bezbolesne wprowadzenie do jazzu niż to cudo — bo o ile normalnie dobry jazz ma zwracać na siebie uwagę, wytrącać cię trochę z równowagi, a w swojej najlższejszej (a wciąż dobrej) formie rozluźnić, to przez samą swoją specyfikę, czy też sposób nagrywania i grania, miewa elementy… z tego konkretnego nastroju czasami wybijające. Wszyscy polecają na start “Kind of Blue” Milesa, ale zapominają, że zanim się to polubi, to trzeba wykonać w ogóle krok w stronę lubienia jazzu — no i tym wydaje mi się, że ta płyta może być dokładnie takim krokiem. Cudo, perfekcja, genialny klimat. Słuchałem tego na pętli chyba z dwa tygodnie i ciągle się powstrzymuję, żeby nie odpalić znowu.
#3 Zdechły Osa
Jesteś taka adna-statnio snowodziaro wdresach tszircie z marihłano…
Hehe. Mam was.
Polskimi rapsami generalnie gardzę i wielkie gwiazdy pokroju Maty traktuję jak jakiś smutny żart, ale do Osy — poza tym, że ma dodatkowe punkty za to, że jest z Wrocławia — mam słabość. Nie obserwowałem tematu, zainteresowałem się na poważniej dopiero jak już go odkryli i zgodnie z tytułem jego ostatniej płyty “Sprzedał Dupę”, ale jak na serio zerknąłem co tam się dzieje i co się działo, to mi szczęka trochę opadła, a boomerską reakcję “co to znowu” zaczął zastępować… no prawdziwy, nieściemniany podziw.
Rozkłada mnie energia tych bitów (Aetherboy1 ogarnia temat, kurde, niesamowicie) i energia tej nawijki — wreszcie ktoś w hip-hopie robi dobry punk rock. Jest autoironia i charakterystyczne dla punku self-loathing (nie potrafię tego terminu sensownie na polski przetłumaczyć). Są cholernie błyskotliwe momenty w tekstach i równie dobre żarty. Jest trochę pozy i kreacji, ale jednocześnie kryje się w tym wypływająca strumieniami na wierzch autentyczność.
Rozwala mnie na przykład totalna deprecha płynąca z tego kawałka, rozwala mnie grunge’owy klimat rzeczy, które nagrywał jako Młody Osa, o których możecie na przykład tutaj poczytać w tekście kogoś, kto to odkrył już w 2018. Świetnie się obserwuje nawiązania do Nirvany czy The Doors w starych trackach, świetnie się patrzy też na gigantyczną bekę, którą dzięki mainstreamowi Osa z ekipą są w stanie wynieść na nowy poziom, bo dostali hajs do rozwalenia. No powiedzcie mi, kiedy widzieliście w klipie do rapsów w prawym dolnym rogu, jak w dzienniku telewizyjnym, kogoś, kto by wam tekst tłumaczył na język migowy bujając się przy tym do kawałka.
Jebać hip-hop — i machanie łapą!
Przekręcę ci nawijkę śmiercionośną jak jebany aligator
No cudowne to jest xD
SEGMENT MUZYKI MOJEJ
I tutaj się wyjaśni dlaczego już praktycznie nie piszę — zamiast tego zająłem się jedną z rzeczy, które zawsze chciałem w życiu robić, czyli muzyką.
Od tak zwanego zawsze grałem w jakichś zespołach, ale nic z tego nie wychodziło — głównie z mojej winy, bo młodzieńcze lata były w moim przypadku wybuchową mieszanką przerośniętego ego maskującego niepewność siebie, kompleksy i przeróżne inne wesołe rzeczy tego typu (i chociaż jest już z tym wszystkim trochę lepiej i nie jestem już mieszanką wybuchową, to jednak nie wszystko da się błyskawicznie naprawić; ale cóż — próbuję!), co pracy zespołowej (nomen omen) generalnie raczej nie pomaga. Od wielu lat gitara służyła mi już więc tylko do zamęczania ludzi na imprezach, na których polało się zbyt dużo alkoholu (i dalej tak jest, ale teraz przynajmniej jak już drę gębę, to w 80% przypadków trafiam w dźwięki).
Ale dwa (trzy?) lata temu oberwało się nam pandemią — i pierwszy lockdown zaczął wjeżdżać w okolicach moich urodzin, na które postanowiłem sobie sprawić sprzęt, którego nigdy nie miałem, a zawsze chciałem mieć. Stwierdziłem, że jak mam teraz spędzić cholera-wie-ile-czasu nie ruszając się z domu, to muszę znaleźć jakieś ujście dla tej energii, której nie wyrzucę na żadnym koncercie, wyjeździe, czy czymkolwiek, co się robiło w normalnych czasach. Padło, oczywiście, na muzykę — bo jak nie w takich okolicznościach, to kiedy?
Na marginesie — pisząc o muzyce pozwolę sobie rzucać przeróżnymi nazwami i wyjaśniać rzeczy, które mogą przydać się tym z was, którzy też o robieniu muzyki kiedyś myśleli. Od kiedy zacząłem klikać w komputer tak, żeby mi grał dźwięki, przynajmniej z pięciu znajomych też się na różne sposoby w to wkręciło albo wyraziło chęć wkręcenia się w temat, bo ogarnęli, że to nie jest nic trudnego — a jest wspaniałe!
[Dygresja sprzętowo-brzmieniowa]
Wracając więc do zabawek: stwierdziłem, że skoro nie wiem nawet czy będę w stanie się w to wkręcić, to chciałbym zamknąć się w minimalnym hajsie, który jednak pozwoli mi coś konkretnego zrobić — stanęło na “mniej niż 1500 złota”.
Nabyłem więc jakiś tani interfejs (Behringer UM2) i słuchawki (Beyerdynamic DT770 PRO — 250 OHM), oraz z czystej fanaberii, bo zawsze chciałem mieć, też kontroler MIDI (Arturia Keystep). O ile interfejs po prawie dwóch latach wymieniłem na absolutnie fantastyczny SSL2, to te słuchawki dalej uważam za jeden z najlepszych sprzętów, jakie w życiu mogłem kupić. Jeżeli chcielibyście zaczynać swoją przygodę z robieniem muzyki, to w takiej cenie (około 550 zł + niestety konieczny do wpięcia słuchawek interfejs) prawdopodobnie trudno będzie znaleźć coś lepszego… Ale akurat to jest ta rzecz, bez której się nie obejdzie, bo kluczowe jest to, żeby rzeczy słyszeć.
A, co jest moim wielkim i smutnym odkryciem, z reguły słyszymy mało.
Kiedy po dwóch latach zebrałem hajs i zebrałem się w sobie, żeby zainwestować więcej $ w zabawę z dźwiękiem, kupiłem wreszcie monitory studyjne (czyli, po ludzku, głośniki które nie przekłamują dźwięku). Siedziałem potem wieczorem ze szczęką przy ziemi słuchając Suzanne Vegi — tej od “Tom’s Diner” i “Luka” — będąc kompletnie rozwalonym jak to pięknie brzmi. Tak autentycznie pięknie. Ta przestrzeń, ten głos — i jedno z najlepszych brzmień gitary, jakie w życiu słyszałem.
Nie zdawałem sobie z tego sprawy — że rzeczy mogą brzmieć TAK DOBRZE. Strasznie zazdroszczę wszystkim, którzy mieli w domach rodzinnych jakieś porządne kolumny albo coś w tym stylu, bo poczuli to wcześniej. Ja spędziłem lata na gównianych słuchawkach, marnych wieżach, a potem jak już sobie odpuściłem, to zamulałem przy przenośnym głośniczku marki JBL Charge.
Przez pandemię znowu wsiąkłem w muzykę — i dzięki temu, że zmieniłem sprzęt i zacząłem o tym na poważnie myśleć, ciągle znajduję nowe, fascynujące rzeczy. Otwieram się na gatunki, których nie słuchałem, które mnie nudziły, których nie rozumiałem. Wreszcie okazuje się, że dobrze zrobiony dark ambient faktycznie ma przeplatające się ze sobą na przestrzeni wielu minut fascynujące tekstury dźwięku. Wreszcie okazuje się, że nowoczesny psytrance to więcej niż bam-tututu/bam-tututu/zapętl osiem minut. I tak dalej, i tym podobne.
Wreszcie okazało się też, że jak się chce przestać słuchać metalu, to wystarczy kupić dobry sprzęt do słuchania dźwięków, bo o inną tak notorycznie źle nagraną muzykę jest naprawdę ciężko xD
(Ale serio, jak można mieć tyle pieniędzy, tyle czasu, oraz dostęp do absolutnie wszystkich specjalistów na tej planecie, a potem nagrać tak gównianie brzmiący album jak ostatnie Iron Maiden to ja nie wiem; z drugiej strony Metallica nie jest lepsza więc w sumie chyba zostaje tylko wzruszyć ramionami.)
[Koniec dygresji, powrót do opowieści o tworzeniu muzyki]
Postanowiłem więc, że sprawdzę o co w tym całym klikaniu dźwięków chodzi. Jak się okazało firma Ableton oferowała (i chyba wciąż oferuje) trzymiesięczne okresy próbne pełnej wersji swojego Live (protip dla Polaków: wystarczy zarejestrować się na innego maila, żeby sobie to przedłużyć, a wiemy że za darmo to bardzo dobra cena), więc usiadłem do robienia rzeczy. No i jak zacząłem, tak nie skończyłem do tej pory.
Założyłem więc projekt — nazwałem go Death Verified, bo akurat byłem w ciężkim klimacie czytania o Kambodży i coś sprawdzałem na Wikipedii, kiedy rzuciło mi się w oczy hasło, że śmierć Pol Pota musiała zostać zweryfikowana przez dziennikarzy. Absurd tego stwierdzenia, ale też absurd okoliczności tej śmierci (człowiek, który wymordował pół swojego narodu mógł w spokoju dożyć naturalnego końca w wygodnych warunkach) nie mógł mi wyjść z głowy.
No i tak zostało.
Idea tego projektu jest prosta: to po prostu pamiętnik. Po pierwsze: o wiele łatwiej jest mi skontaktować się z emocjami przez muzykę niż przez tekst, ale po drugie: o wiele łatwiej jest mi śledzić swoje postępy, kiedy mam do nich zawsze dostęp. O wiele łatwiej też, przynajmniej w moim przypadku, jest się uczyć, kiedy wypuszcza się rzeczy w świat — to zmusza do zamykania tematów i godzenia się z tym, że nie będzie perfekcyjnie (“następnym razem zrobię to lepiej!”).
Od grudnia 2020, kiedy wypuściłem pierwsza płytę, w świat poszło dwanaście rzeczy i mam rozgrzebany pierdylion kolejnych. Oszalałem trochę, ale też zrozumiałem parę ciekawych rzeczy na temat tego, jak różne mogą być u ludzi procesy twórcze. Niektórzy pieszczą w nieskończoność, inni nie mogą się zebrać (a jak się zbiorą, to potem wyrzucają z siebie genialne rzeczy w twórczym szale), a ja po prostu dłubię i nie zadaję sobie pytań. Zapisuję wszystkie pomysły, a jak rokują, to je rozwijam — jak znajdę jakieś konkretne “brzmienie" albo “feeling”, które mnie w danej chwili fascynują, to dłubię tak długo, aż je obejrzę z każdej strony i okazuje się, że na koniec wychodzi z tego cała płyta.
Dla przykładu: wypuściłem ostatnio w świat album, który zamyka jeden z głównych etapów mojego rozwoju jako “typa, co muzykę robi”.
Nazwałem to “Transgressions”. W kwestiach klimatu: miało być smutno i melodyjnie, miało być trip-hopowo i nie za szybko, miało być z glitchami i rozwalonymi dźwiękami — ale tak do radia. No i pracując nad tym wreszcie zrozumiałem milion tematów (na tyle, na ile były mi potrzebne), czyli jak w miarę sensownie wykorzystywać sample, jak w ogóle zabrać się do układania perkusji (zmusiłem się do zrobienia praktycznie wszystkich linii perkusyjnych od zera zamiast korzystać z loopów), no i tak dalej.
Wypuściłem wcześniej dwie płyty, na których zmierzałem w tym kierunku. Uczyłem się robić “czystą” produkcję, która dobrze brzmi na przeróżnych sprzętach (i np. po czasie widzę jak bardzo poległem z brzmieniem basu na płycie “Structural Contradictions”, nie jestem w stanie teraz tego słuchać — nawet wyłączyłem do niej dostęp do czasu aż siądę i wreszcie to zmiksuję na porządnie), kleiłem jakieś melodie, nieśmiało wrzucałem jakieś sample — no i w końcu dotarłem do końca tego rozdziału.
Wreszcie mogę powiedzieć: “OK, tego się nie wstydzę”.
W mojej “dyskografii” mam też rzeczy industrialne, ambientopodobne, czy po prostu na różne sposoby hałaśliwe — i tu też trwa ciągła ewolucja. W kwestiach industrialno-ambientowych myślałem, że nie mam już więcej do powiedzenia niż na “The Ghosts of Margaret Thatcher”, a okazuje się, że Andrzej Janicki zaprosił mnie do współpracy przy soundtracku do gry Nemesis: Lockdown i się nauczyłem kolejnych rzeczy o dronach i ambiencie.
Ale też NA POWAŻNIE się zrobiło przy okazji starego już “In Praise of Shadows” (które też kiedyś muszę porządnie zmiksować). Dzięki niemu — i kolaboracji z K-vassem z Moanaa — udało mi się nawet dostać stronę w magazynie NOISE i cieszy mnie to strasznie, bo ten magazyn to moja ulubiona rzecz poświęcona muzyce, jaka istnieje na tej planecie.
Ale najpiękniejsze w robieniu muzyki jest to, że to rodzaj fascynacji, który może nie mieć końca. To nie jest tak, że lubisz autora i przeczytasz wszystkie jego książki, przesłuchasz wszystkie płyty ulubionego zespołu albo znajdziesz najlepsze rzeczy z jakiegoś gatunku.
Każda nowa rzecz, jakiej się nauczysz może cię pociągnąć w jakąś ciekawą stronę, każdy nowy sprzęt może ci otworzyć jakieś ciekawe kierunki do dalszych poszukiwań.
Na przykład — jak odpaliłem kolekcję wirtualnych wersji retro syntezatorów od Arturii (vCollection) i znalazłem tam Emulator II, czyli super stary sampler wykorzystywany przez Coila, to od razu miałem w głowie nowe melodie — skończyło się na paru kawałkach, na które wrzuciłem francuską poezję i wypuściłem jako “Rimbaud EP” (bo ostatecznie to MOJA muzyka to MOJE królestwo i kto mi zabroni robić durne rzeczy?).
Teraz dłubię sobie coś, co przypomina synthwave, uczę się robić porządne psytrance’owe basy, kminię jak zrobić nowe industrialowo-pogańskie rzeczy, staram się zrobić wulgarne techno — i tak dalej, i tym podobne. To się nie kończy, bo zawsze jest COŚ jeszcze, czego można się nauczyć. Niesamowity świat — jeżeli szukacie jakiejś niekończącej się zajawki, to polecam wkręcić się w klikanie dźwięków!
NA ZAKOŃCZENIE
W tym miejscu dotarliśmy do momentu, w którym ten tekst zająłby sześć stron w starym CD-Action, czyli chyba wypadałoby kończyć. Tym bardziej, że to pierwszy taki list i — jak można było się spodziewać — jest totalnie all over the place, ale też chyba po prostu gdzieś trzeba było ustawić punkt startowy. Wiecie: wyjaśnić, co mi w głowie ostatnio siedzi, a nie jest jakąś rozkminą z kosmosu, żeby was nie zamęczyć już na samym starcie. No i wiem, że trochę czasu mineło, od kiedy zapowiedziałem ten newsletter a faktycznie go wysłałem… Ale no mam nadzieję, że jeżeli dotarliście do tego miejsca, to wszystko będzie jasne!
No to co — do następnego! ;)
Dawno żadnego newslettera nie przeczytałem z takim uśmiechem na twarzy :D
Dwie myśli które mi przyszły po przeczytaniu:
1. Z mojego doświadczenia ludzie w gamedevie przeważnie już zęby zjedli na graniu, albo nim nigdy zainteresowani aż tak bardzo nie byli (znam animatorów którzy graniem w gry są zainteresowani co najwyżej w stopniu niskim) i MAM WRAŻENIE (podkreślam te dwa słowa) że dopiero nowe, młodsze pokolenie ma jeszcze ochotę grać w gry. No bo jak starzy wyjadacze którzy zęby zjedli jeszcze na tworzeniu Painkillera i Bulletstorma mają być zainteresowani graniem ;)
2. Factorio. W moim kręgu znajomych zyskało niechlubną ksywkę "Cracktorio" z powodu praktycznie uzależniającego jak twarde narkotyki wpływu. Jak się wciągniesz to można godzinami siedzieć i planować kolejne "fazy" budowy. Zresztą moment wyjścia jest dla mnie ciekawy ze względu że z miesiąc temu, mając 150h nabite na steamie wreszcie udało mi się w co-opie wysłać rakietę. Satysfakcja całkiem spora, bo solo ze 3-4 razy odbiłem się od organizacji płynów. Chyba wydawało mi się że to bardziej skomplikowane niż w rzeczywistości.
Z Factorio jest taka śmieszna sprawa że to gra pełna "kryzysów" które trzeba ogarniać, z których wszystkie są w jakimś stopniu twoją własną winą. Bo nawet ataki robali, nie dość że są przewidywalne i stwarzają problem w zakresie organizacji obrony i "prewencji" kolejnych ataków własnymi atakami wyniszczającymi bazy, to jeszcze tak naprawdę są "aktywowane" tylko i wyłącznie w zależności od ilości zanieczyszczeń które ty jako gracz tworzysz. To ZAWSZE jest twoja wina. Przy czym osobiście mam wrażenie że gra jeszcze dodatkowo pcha tą odpowiedzialność na gracza za ekranem, ale nie potrafię tego wyjaśnić. To na pewno nie jest takie głębokie, ale uważam że to ciekawe.
3. Tak trochę post scriptum, ale mi się przypomniało- pamiętam jak oglądałem w czasie studiów te let's playe z Dark Soulsa 2. Zabawne dla mnie jest to że od tamtego czasu sam próbowałem nagrywać cokolwiek na Youtube, i to nie jest takie szybkie i proste. Znaczy może być, ale szanse że zrobisz coś co nawet nie jest "złe" tylko po prostu "nieinteresujące" w żaden sposób są ogromne. Ludziom się wydaje że w najgorszym wypadku zrobisz po prostu materiał który się nie będzie podobał. Otóż nie, w najgorszym wypadku, to twoim materiałem nikt się nie zainteresuje. To jest dopiero przykre.
W każdym bądź razie, czekam na więcej.
Pozdrawiam.