Poprzedni odcinek skończyliśmy na tym, że Mayhem stanęło przed problemem natury egzystencjalnej — czyli, no, przestało istnieć.
Jedyną osobą w składzie został Hellhammer (perkusista), bo Euronymous (gitarzysta) był martwy, Vikernes (ówczesny basista) siedział w więzieniu, a Attila (ostatni wokalista) był tylko muzykiem sesyjnym ściągniętym do Norwegii z Węgier.
Po pogrzebie Euronymousa koledzy Hellhammer i Necrobutcher odnowili jednak kontakt1 i stwierdzili, że czas zespół mimo wszystko reaktywować. Sekcja rytmiczna była więc gotowa do akcji, ale kto miałby zastąpić głównego kompozytora? I kto by miał zająć się wokalami?
Necrobutcher i Maniac grali wtedy razem w zespole Fleshwounds i podobno Maniacowi nie tylko poprawił się wokal, ale też “był wreszcie gotowy na poświęcenie, jakiego wymaga regularne granie muzyki na poważnie”. Przywrócenie pierwszego pamiętanego powszechnie wokalisty było chyba najbardziej sensowną opcją, jeżeli mieli wracać bez Euronymousa, bo to decyzja, z którą raczej rzadko kto mógłby się, logicznie, kłócić.
No ale właśnie — prawdziwy problem to przecież gitarzysta.
Jeden potencjalny kandydat był oczywisty pod względem muzycznym, ale jednocześnie dosyć kontrowersyjny moralno-etycznie. No i Necrobutcher przyznaje, że owszem, rozważali Snorre’a — który odsiadywał akurat wyrok za to, że uczestniczył w morderstwie Euronymousa — ale na drodze znowu stanęła logistyka: musieliby jeszcze parę lat poczekać aż chłopak wyjdzie z więzienia2.
Snorre polecił im jednak utalentowanego kolegę, który
(…) był całkowicie rozjebany. Już wcześniej po pijaku rozwalił naszą salę prób więc byliśmy trochę… hmmm. Ale w końcu Hellhammer stwierdził: "Jeśli damy mu szansę i poczujemy właściwy klimat, to możemy działać”. No i oczywiście tak się stało3.
W ten sposób do zespołu dołączył Rune “Blasphemer” Eriksen. Miał wtedy, jeżeli dobrze liczę, jakieś 19 lat.
Wolf’s Lair Abyss (1997)
Wszyscy dookoła mówili, że Mayhem powinno było umrzeć razem z Deadem i Euronymousem, co zespół generalnie dosyć mocno wściekało, ale:
(…) pamiętam, że to Blasphemer był wtedy najbardziej wkurzony. Postanowił więc, że niczego nie wydamy, dopóki nie będziemy w 100% zadowoleni, więc zamknęliśmy się w sali prób na trzy lata4.
Blapshemer podobno już na pierwszej próbie znał wszystkie kawałki Mayhem — i przez trzy kolejne lata rozkminił jak to wszystko pociągnąć w stronę, która jednocześnie zieje jego autorskim stylem, ale i krzyczy wyraźnie, że TO JEST DALEJ MAYHEM.
Efektem tych trzech lat spędzonych w salce prób była EP-ka: “Wolf’s Lair Abyss”, uznawana wciąż za jedno ze szczytowych osiągnięć w karierze zespołu. Jak dla mnie przyćmiewa ją zarówno to, co było chwilę wcześniej, jak i to, co dopiero nadejdzie, ale nie jestem w stanie się kłócić z tym, że jest po prostu idealnym przejściem między dwoma pełnymi albumami oraz fantastycznym kawałkiem muzyki sama w sobie.
“Wolf’s Lair” jest perfekcyjnie pomiędzy — jakby Blasphemer próbował nauczyć się tego, o co chodziło w “De Mysteriis” i jednocześnie wykminić, co więcej można z tym zrobić. No i “Ancient Skin” brzmi totalnie jak jakieś zaginione demo starego Mayhem, podczas kiedy “I Am Thy Labyrinth” i “Fall of Seraphs” to jak dla mnie reinterpretacje klasycznego dla Mayhem grania (albo dialog między Blasphemerem a Euronymousem)5, które dodatkowo odbiera się inaczej przez diametralnie odmienną od czegokolwiek, co robili wcześniej produkcję6.
Na tej płycie zaczyna się droga w stronę industrialnego chłodu i precyzji. Blasphemer przyspiesza i zaczyna komplikować kompozycje, a Hellhammer spokojnie sobie do tego przygrywa na wspieranych triggerami bębnach. I najlepsze jest to, że nie mamy do czynienia z zespołem, który stworzyło klikanie w kąkuter — mamy do czynienia z muzykami, którzy są technicznie absurdalni. Blasphemera na żywo można zobaczyć na YouTubie, a niedowiarkom perkusyjnym Tore Stjerna, właściciel Necromorbus Studio, mówi tak:
“Hellhammer is one of the most precise drummers I’ve ever worked with. Basically no editing is needed with his tracks, and that is very rare.”
Wywiad w zinie Sotsirh Susii #II (IV)
Generalnie ta EPka to hołd złożony przeszłości oraz zapowiedź tego, co nadejdzie — mimo że nie brzmi (całościowo) jak ich kolejna duża płyta, to końcówka już mocno ją zapowiada.
Ale zanim do tego przejdziemy jeszcze raz położę nacisk na czymś bardzo ważnym — od premiery “De Mysteriis” do kolejnego albumu studyjnego minęło SZEŚĆ lat z jedną 25-minutową EP-ką wydaną w międzyczasie. Zespół dał sobie czas na to, żeby wymyślić się na nowo.
Grand Declaration of War (2000)
I dzięki temu, że Mayem dało sobie parę lat, słowami Necrobutchera się posługując, “we had enough space for Blasphemer to write his best album7”.
Blasphemer wjechał na pełnej i zrobił absolutnie genialny, bezkompromisowy album, który wyprzedził swoje czasy — praktycznie nikt nie myślał wtedy nawet, że black metal można grać w ten sposób. Niektóre rzeczy które się na tej płycie dzieją, zmieszane z inspiracjami technicznym death metalem pokroju Gorguts, wypłyną w blacku dopiero za parę lat w ramach “dissonant black metalu”. Inne nie wypłyną nigdy, bo nikt nie będzie w stanie ich sensownie skopiować.
Wrzucam link do kawałka z kontrowersyjnej, zremasterowanej wersji — chociaż dostępna jest też oryginalna — bo zespół CHCIAŁ remastera i jednak jest on przyjemniejszy dla ucha, jeżeli ktoś nie jest koneserem black metalu xD
Niesamowite jest, jak na tym albumie wszystkie warstwy gitar się ze sobą zlewają a jednocześnie brzmią jak perfekcyjnie działająca maszyna w nieustannym dialogu z marszową perkusją. Niesamowite jest też to, jak wiele rzeczy potrafi się dziać w obrębie jednego kawałka.
Jak możecie się domyślać: uwielbiam “Grand Declaration”. I w mojej osobistej chronologii Mayhem jest to płyta, na której Blapshemer postanowił nagrać swoje własne “De Mysteriis”, a Maniac zrobił wokale życia. To coś, co całkowicie odcina się od przeszłości i co będzie na przyszłość kolejnym, równie mocnym, punktem referencyjnym w ich karierze — a jednocześnie albumem-pomnikiem, którego nie będzie dało się powtórzyć. Ani im się to nie uda, ani nikomu innemu8.
Przy okazji świetne jest to, że ten album nieustannie bawi się formą — kawałki rozbite są na części (i jestem fanem tego, że trzecie “To Daimonion” trwa aż 7 sekund), na płycie CD podobno jest ukryty utwór9, a przeróżne motywy i frazy od czasu do czasu wracają, żeby przemienić się w jakieś swoje dziwne wersje i pociągnąć muzykę w inną stronę. Uwielbiam też to, że w połowie płyty wjeżdża jakiś kosmiczno-post-apokaliptyczny trip-hop, który metalowcy znienawidzili, a który totalnie wywraca ten album do góry nogami, ZMUSZA słuchacza do zwrócenia na siebie uwagi i stanowi chyba najbardziej absurdalny przerywnik w ówczesnej historii tego gatunku muzyki.
Płyta wybitna z każdej strony.
Chimera (2004)
Minęło kilka lat i Mayhem wróciło z czymś, co dla mnie brzmi jak “Wolf’s Lair Abyss 2.0”, tylko że tym razem już całkowicie w stylu Blasphemera — brakuje tu zespołu, jakiejkolwiek współpracy, wszystko brzmi jakby wyszło z tylko jednego mózgu i było w praktyce albumem solowym.
I to nie tak, że to źle, bo to black metal ostatecznie nagrany przez dojrzały zespół, który wie co robi i co chce zrobić — pokazujący swoje najmocniejsze strony w sposób precyzyjny i kontrolowany. To Mayhem klinicznie dokładne, sterylne, a przy tym cholernie dynamiczne: skaczące tempami od świetnych zwolnień, w których Necrobutcher jest w stanie zagrać nawet kilka dudniących dźwięków na basie, po totalną młóckę, nad którą unosi się wesoły uśmiech duetu Blasphemer/Hellhammer.
ALE jest to też album — znowu — zawieszony pomiędzy tym co było i tym, co zaraz nadejdzie. Album, który brzmi jakby Blasphemer próbował przypomnieć sobie, o co w tym wszystkim chodzi. Korekta kursu. Jak sam stwierdził:
“That was important in allowing me to maintain Mayhem as a band - it was not a ground breaking release in any respect, but it helped us continue breathing what it is that we breathe in order to allow us to still exist as a band.10.”
Ordo ad Chao (2007)
I w tym miejscu docieramy do końca pewnej ery — i początku nowej, bo jest to ostatni album z Blasphemerem w składzie, ale też pierwszy, na którym znowu udziela się Attila. Maniac wyleciał, bo przegrał z alkoholem, i ogólnie w zespole atmosfera była tragiczna. Jak wspomina Michael z Season of Mist:
“At one point, Blasphemer could not take it anymore, he stopped communicating with everybody and you can feel it on Ordo ad Chao, these were musicians that hated each other. They could not have done it with a good vibe in the band.11”
I jakby tego było mało, to Blasphemer podobno wtedy też przechodził srogi zjazd kreatywny, bo nie wiedział co zrobić, jak zrobić i gdzie ruszyć z tematem — w jaką stronę pociągnąć Mayhem, żeby dalej stało na froncie black metalu, czyli co wymyślić, żeby nie zacząć odcinać kuponów od tego, co robił przez ostatnie 10 lat.
Wyszedł z tego dzięki wokaliście, bo:
“As soon as I got Attila back in the band, I knew that I could challenge things, get further and deeper in terms of feeling than ever before.12”
No i generalnie się udało, bo “Ordo ad Chao” to kolejny — i prawdopodobnie ostatni — absolutnie wybitny album w dorobku Mayhem.
Ominęła mnie ta płyta, kiedy wychodziła, bo moje zainteresowanie black metalem było w tamtym momencie bardzo wybiórcze. I jak odpaliłem ją teraz po latach, w kontekście chronologicznym i na skalibrowanych monitorach studyjnych, to byłem przekonany, że coś mi się wysypało z dźwiękiem. Sprawdziłem pięć razy na różne sposoby i okazało się, że nie: to ma brzmieć tak tragicznie źle, jak brzmi.
I przez pierwszy kawałek miałem problem. Potem zrozumiałem i stwierdziłem, że to jest absolutnie genialny album, który nie ma sobie równych, bo nikt — o takiej marce, renomie i mając tyle do stracenia — nie odważył się odstawić takiego cyrku jak Mayhem na “Ordo ad Chao”.
“Ordo ad Chao” to generalnie negatyw “Grand Declaration of War”. Nie ma ani mechanicznej precyzji, ani czystej i chłodnej produkcji, którą przez dekadę można było na płytach Mayhem usłyszeć. Jest za to całkowity bezsens, bo “Ordo” brzmi jakby nikt go nie miksował. Błoto — charakterystyczne dla nieokiełznanych w miksie częstotliwości basowych — się z tej płyty po prostu wylewa i sprawia, że całość wali stęchłą piwnicą. Bębny czasami nie mają żadnej korekty i brzmią jak jakaś tania zabawka. Gitary gdzieś sobie jadą, ale nie wiadomo za bardzo gdzie konkretnie. Wszystko jest rozjechane, absurdalne i… niepowtarzalne.
Fascynujące jest dla mnie brzmieniowo też to, że black metal bardzo często “chowa się” za gównianą produkcją. Szumy, hałasy, tragicznie nagrane perkusje, wokale na czwartym planie, tanie przestery — wszystko to jest w tym gatunku do tej pory akceptowalne więc nawet w 2024 ktoś mógłby nagrać jakieś kawałki na czetrośladzie na kasetę i mieć szansę na tytuł “albumu roku”. Wiele zespołów celowo trzyma się jakichś wariantów brudnego brzmienia, bo ich kompozycje nie mają szans utrzymać się w sterylnym środowisku. Mayhem z Blasphemerem wjechało na pełnej w sterylność — i nagle na “Ordo ad Chao” mamy to podejście totalnie wywrócone do góry nogami. I niesamowite jest to, że to nie jest album nagrany amatorsko i źle, bo tak wyszło — to jest album nagrany źle celowo.
To jest perfekcyjna — aż by się chciało powiedzieć, że sterylna — precyzja w robieniu rzeczy tragicznie.
Nie słyszałem drugiej takiej płyty i coś czuję, że nigdy nie usłyszę. Cudo.
Esoteric Warfare (2014)
I tu — po latach przerwy — dochodzimy do najnowszej historii Mayhem, w której Blasphemer zostaje zastąpiony przez nie jednego, a dwóch gitarzystów. Są to:
Charles “Ghul” Hedger
Morten “Teloch” Iversen
I tradycyjnie ktoś musi komponować nowy materiał. Tym kimś okazuje się Teloch ("znany” ze swojego projektu Nidingr). Świetny gitarzysta od lat bawiący się dysonansami — ale też elastyczny muzyk, który potrafi komponować przeróżne rzeczy.
No i generalnie docieramy do momentu, w którym Mayhem nie funkcjonuje już ani jako faktyczny zespół (który na przykład gra jakieś próby), ani jako artystyczna dyktatura kompozytora, a raczej jako plan emerytalny muzyków, którzy tak naprawdę już nic nie muszą i — wydaje mi się — zatrudnili Telocha po prostu do klepania piosenek na życzenie.
Przy okazji “Wolf’s Lair Abyss” podkreślałem, że zespół dał sobie czas, żeby wymyślić się na nowo. Przy “Esoteric Warfare” Mayhem też dało sobie czas — ale nie wymyśliło się na nowo. Ta płyta brzmi jak Teloch grający to, co zrobił dotychczas Blasphemer, tyle że trochę po swojemu — oraz z przestrzenią na to, żeby któryś z kolegów się z nim nie zgadzał.
Teoretycznie ten album pokazuje “czym Mayhem w tym momencie jest”, przy czym nikt w zespole chyba do końca nie wie, czym Mayhem właściwie faktycznie być powinno.
No i mamy dobrze zapowiadającą się płytę, która po pierwszych trzech kawałkach zaczyna przynudzać i męczyć, bo poza sensowną techniką grania niewiele da się z niej wycisnąć. Nie jest to ani przełom w stylu “Grand Declaration”, ani absurd pokroju “Ordo”, ani nawet kliniczne szaleństwo “Chimery”. Jest… nijako.
Co nie znaczy, że jest źle. Jak mówiłem: Mayhem nie nagrało złej płyty.
Problem w tym, że w ich przypadku poprzeczka jest zawieszona tak wysoko, że “dobre” nikogo raczej nie powinno zadowalać.
Daemon (2019)
No i docieramy wreszcie do ostatniego albumu studyjnego Mayhem i jednocześnie do bardzo smutnego wydarzenia — bo oto po raz pierwszy z premedytacją zaczęli patrzeć w przeszłość. Nie wiem czy winna była trasa, na której odgrywali całe “De Mysteriis”, czy nacisk wytwórni (to pierwszy album po reaktywacji wydany poza Season of Mist — nagrany dla Century Media), czy może po prostu już im się nie chciało męczyć i uznali, że czas zerknąć, co się kryje za tymi nostalgicznymi okularami, po które prędzej czy później chyba każdy zespół o tak długiej historii w końcu sięga.
To jest Mayhem odtwórcze, próbujące grać znowu “De Mysteriis”, a potem nieśmiało kierować się w stronę czegoś nowego i coś niby wymyślać, ale w praktyce te próby eksperymentowania z dźwiękiem wydają się puste, bo młodsi koledzy z innych zespołów już ich w tych zapędach przegonili.
To jest Mayhem, które nie ma na siebie pomysłu. I mimo wszystko to wciąż nie jest zły album. Ale, jak mówiłem, w ich przypadku to po prostu za mało.
FIN?
Więcej nie wydali — a w tym roku grają trasę na czterdziestolecie swojego istnienia. Zawsze jak zdaję sobie sprawę z tego typu liczb zastanawiam się, czy w zasadzie oczekiwanie od ludzi, żeby osiągnęli JESZCZE WIĘCEJ jest w ogóle fair i wydaje mi się, że nie jest. Bo jak już pisałem:
Na jakieś 2500 przesłuchanych przeze mnie od rozpoczęcia tej serii płyt black metalowych do momentu pisania tego tekstu na pełną dychę w ocenie zasłużyło tylko 54.
I 4 z tych 54 należą do Mayhem.
Możemy się w tej ocenie oczywiście nie zgadzać — ale próbowałem wyjaśnić każdą z “dziesiątek” na przestrzeni tego tekstu opisując przede wszystkim muzykę, a nie jakiś lore, który mógłby ją przysłonić.
Mam ogromny szacunek do tego, co udało im się artystycznie przez te lata osiągnąć, ale też wydaje mi się, że to moment, w którym warto pogodzić się z tym, że Mayhem nie jest zainteresowane byciem w awangardzie — i zaczęło czuć się komfortowo na tyłach, klepiąc to, czego się od nich oczekuje i licząc dolary, które spływają i spływać będą, bo przecież zasłużyli na to cholernie ciężką pracą. I masą genialnej muzyki.
No ale mam nadzieję, że się mylę i ich kolejny album mnie zaskoczy.
Niewielką nadzieję, ale jednak.
Necrobutcher opuścił zespół parę lat wcześniej, bo robienie naszyjników z czaszki martwego kolegi (Deada) przez Euronymousa uznał jednak za przeginkę.
Dla niezorientowanych w lore Mayhem: Snorre, gitarzysta Thorns, robił za szofera dla Vikernesa z Burzum, który zabił Euronymousa i też odsiadywał za to parę lat.
TAMŻE XD
Totalnie mam wrażenie czasami, że “Fall of Seraphs” to dialog z “The Freezing Moon”.
To były czasy jeszcze PRZED norweskim zwrotem w brzmienia typu “666 International” Dodheimsgard czy “Rebel Extravaganza” Satyriconu. Dodatkowo interesujące jest to, że przy nagrywaniu i miksie siedział Garm i Knut z Ulver/Arcturusa. Ulver w tym czasie był świeżo po wydaniu “Nattens” i kminili już w kąkuterach srogo, bo rok później wyszło “Themes from William Blake's The Marriage of Heaven and Hell”.
I niewiele jest takich albumów w historii black metalu — to takie “kropki nad i”, które coś zaczynają i kończą jednocześnie, bo nie ma gdzie się od nich ruszyć dalej bez potężnej modyfikacji kontekstu. W ten sposób działa też na przykład “Filosofem” Burzum czy debiut Paysage d'Hiver.
Nigdy nie miałem tego na CD więc nie zweryfikuję, ale: “The CD version has a hidden pre-track on song #1. A Grand Declaration of War is only 4:14, the remaining 2:09 is the hidden pre-track. The hidden pre-track is the last song "Completion in Science of Agony part II" played backwards.”
Interview: Mayhem (Blasphemer) @ Get Ready to ROCK!
Interview: Mayhem (Blasphemer) @ Get Ready to ROCK!