[Black Metal #23] Muzyka na start nowego tysiąclecia — część 1
Autor opowiada o swoich ulubionych płytach z lat 2000-2004.
Początek nowego millenium (a konkretniej lata 2000—2004) był dla black metalu zjawiskiem jednocześnie wspaniałym i tragicznym — niektórzy znaleźli sposób, żeby młody gatunek przekuć w coś, co może z dumą patrzeć w przyszłość i wyznaczyli różnego rodzaju standardy, podczas kiedy inni wsadzili głowy we własne tyłki i zaczęli masowo nagrywać niesłuchalny szrot.
Pomiędzy tymi dwoma skrajnościami znalazło się oczywiście bardzo dużo płyt, które uznałbym za “OK” albo po prostu “dobre”, ale no — zgodnie z ideą całego tego cyklu, czyli szacunku do waszego i mojego czasu — nie będziemy się zajmować ani nimi, ani tym, co przez te lata po prostu boleśnie nie wyszło.
Nie da się jednak NIE wspomnieć o tym, że nie wyszła przede wszystkim jedna rzecz: jakiś dziwny, masowy zwrot w stronę atmosferycznej tekstury black metalu. Większość wydanych wtedy (i przez kolejne lata) tragicznych płyt to “depresyjne” pitolenie na jednym riffie przez piętnaście minut — rzeczy dla mnie raczej niesłuchalne, bo pozbawione jakiejkolwiek treści.
Druga połowa tragedii, to powoli rodzący się post-rock zabarwiony czernią, który eksploduje na poważnie dopiero kilka lat później, szczególnie w Stanach, i przyniesie ze sobą granie w durach i inny rodzaj kawałków, w których przez 15 minut pitoli się bez żadnego konkretnego celu. TYMI rzeczami — z małymi wyjątkami — zajmować się nie będziemy.
Rekolekcje
O początkach black metalu granego przez ludzi, którzy wzięli Biblię na poważnie pisałem już wcześniej w tym miejscu, ale trzeba do tematu wrócić. Wspomniałem wtedy, że trzy kluczowe zespoły tej ówczesnej szwedzkiej mikrosceny to Malign, Ofermod i Funeral Mist — i tym razem też o części z nich będzie trzeba wspomnieć, ale jednak korona ostatecznie powędruje w inne miejsce.
#1: No i cóż, że ze Szwecji
Malign: “Divine Facing” (2002)
Gdyby przeliczać ważność zespołu na minuty nagranej muzyki, to Malign byłoby w czołówce — ci kolesie wydali, generalnie, nic konkretnego, ale nie dość, że ich nagrania to black metal fantastyczny, to jeszcze kolesie swoim podejściem robienia rzeczy NA POWAŻNIE zarazili masę innych młodych ludzi, którzy poszli ich śladem i dostarczyli tej dobrej muzyki dużo więcej.
I owszem, “Divine Facing”, którego w sumie warto słuchać razem z wydanym parę lat wcześniej “Fireborn”, to raczej mało zaskakujące — aktualnie — granie, ale jest to granie na poziomie, do którego masa zespołów nigdy nie dotrze. Złoto.
Funeral Mist: “Salvation” (2003)
Inną postacią, która dla szwedzkiego podziemia mrocznych ministrantów zrobiła bardzo dużo, jest Arioch. Jego pierwsza pełnoprawna płyta — w tym momencie w historii Funeral Mist to już generalnie jego solowy projekt — jest dużo lepsza i dużo bardziej odważna niż to, co nagrywał wcześniej.
“Salvation” to godzinny strzał agresij wybrzmiewający w pełnej glorii i chwale szwedzkiego lo-fi, ale chociaż słuchając tego po raz pierwszy zapamiętuje się raczej gruz i papier ścierny, to warto temu albumowi dać więcej niż jedną szansę — najlepiej tyle ile trzeba aż się go “zrozumie” — bo dopiero jak się człowiek już z tym hałasem oswoi, to wychodzi na wierzch zaskakująco klarowna myśl zrealizowana w bardzo konsekwentny sposób.
Watain: “Casus Luciferi” (2003)
W tym przypadku mamy do czynienia z czymś naprawdę interesującym — z drugą pełnoprawną płytą Watain, która jest krokiem milowym w stosunku do debiutu, a jednocześnie poprzeczką zawieszoną tak wysoko, że nigdy później już się do niej nawet nie zbliżyli. I widać, że odrobili na tym albumie wszystkie zadania domowe, które trzeba było odrobić, bo wszystko jest dopieszczone jak cholera: od artu, przez brzmienie, po same kompozycje. I przede wszystkim na muzyce się koncentrując: oto jest doskonały przykład tego, jak należy “pożyczać” rzeczy z “De Mysteriis Dom Sathanas” Mayhem, żeby oddać hołd klasyce, ale ciągnąć temat dalej w interesującą, swoją stronę. Bardzo dobre. Znać trzeba, bo z tego albumu potem ludzie będą kraść na potęgę.
Ondskapt: “Draco Sit Mihi Dux” (2003) oraz “Slave Under His Immortal Will” (2001)
Dorzucę do puli dwie rzeczy Ondskaptu, bo chociaż grają chłopaki dosyć “standardowo” (o ile można mówić o jakichś konkretnych standardach w rodzącym się dopiero odłamie gatunku), to grają jednak bardzo dobrze. Warto zerknąć na “Draco Sit Mihi Dux”, bo w przeciwieństwie do wszystkiego, co już tu padło, akurat na tym albumie nacisk położono przede wszystkim na średnie/wolne tempa i budowanie rytualnej atmosfery. Niesamowite jest to, że ledwo się temat zaczął, a do 2003 pojawiło się tyle płyt praktycznie definiujących środki stylistyczne “ortodoksyjnego black metalu”, które będziemy słyszeć tu i ówdzie przez kolejne lata.
#2: Le topka z Le Francji
We francuskich religijnych podziemiach w tym samym czasie dzieją się w sumie trzy bardzo ważne rzeczy, z czego jedna jest kluczowa, no i od niej zaczniemy. Jest to oczywiście…
Deathspell Omega: “Si Monvmentvm Reqvires, Circvmspice” (2004)
Nie jest to tak skomplikowana płyta jak ich późniejsze wydawnictwa — jest za to bardzo naładowana treścią. Bardzo dużo się na niej dzieje w każdym jej aspekcie: od tekstów po muzykę. I to może trochę przytłaczać przy pierwszych przesłuchaniach, bo ani melodie nie wybijają się na wierzch (a przynajmniej nie w taki sposób, do jakiego wszyscy przywykli), ani słuchanie tego dając materiałowi tylko jedną szansę nie pozwala wchłonąć wszystkiego od razu.
No ale to ci kolesie rozkminili do perfekcji estetykę nowoczesnego black metalu, który nie musi się malować na pandę i palić kościołów, żeby być bezdyskusyjnie prawdziwym, zionącym siarką black metalem. To jest w pewien sposób introwertyczne granie — i takie podejście było potrzebne, żeby nakierować black metal na nowe tysiąclecie pozbywając się estetyki lat 90., ale też nie pozwalając tej “introwersji” ukraść pączkującym wokół smutasom z żyletkami.
Więcej na ten temat w pierwszych dwóch odcinkach o Deathspell TUTAJ oraz TUTAJ, więcej w przyszłości.
S.V.E.S.T.: “Urfaust” (2003)
To jest absurdalnie dobry diabelski black z piwnicy, ale takiej innej piwnicy niż rzężące zimowym przesterem Paysage d’Hiver i podobne projekty. Samo to, że udało im się zredefiniować piwnicę w brzmieniu jest fantastyczne, bo rzadko kto to potrafi, a ci potrafili. No i prawie nikt w tym gatunku nie umie też robić kawałków po 20 minut, które nie nudzą, a ci potrafią. No kurde.
Są na tej płycie porządne riffy (w pierwszym kawałku jest nawet heavy metal!), są rozwijające się tematy, no jest wszystko, czego można by było oczekiwać. Cudowna rzecz po prostu1.
Antaeus: “Cut Your Flesh and Worship Satan” (2000)
A ci kolesie z kolei to po prostu definicja agresji — i przy okazji bardzo przyjemne granie. Taki trochę amalgamat całej dotychczasowej klasyki. Czasami prymitywne, czasami zaskakująco przełamane, przez większość czasu szybkie, a czasami z radością przytulające swoje oldskulowe thrashowe korzenie.
Eksperymenty
Black metal zmieniał się nie tylko na osi “jak grać go lepiej”, ale też “jak grać go inaczej”. I na start tysiąclecia zaczyna być widać już, że powoli pojawiają się w miarę sensowne kąkutery, pojawia się dominacja myślenia nośnikiem płyty CD, oraz chęć wykonywania skoków milowych w stosunku do tego, co już zostało wcześniej zrobione.
Lux Occulta: “The Mother and the Enemy” (2001)
Mam wrażenie, że jak Polacy zaczynają grać muzykę na poważnie, to bardzo często starają się trochę za bardzo i wychodzi z tego trochę taki pozbawiony jakiejś “iskry”, ale ładnie wypucowany produkt. Jakby starali się grać tak dobrze, żeby nikt się nie mógł przyczepić — a przecież właśnie w tym, do czego można się przyczepić, bardzo często kryje się, z braku lepszego określenia, dusza.
Na szczęście Lux Occulta, pomimo genialnych muzyków w składzie, na swoim ostatnim metalowym albumie nie wpadła w tę pułapkę. “Mother” to wspaniały eksperymentalny black metal romansujący z jazzem, trip hopem i industrialem — skomponowany i zagrany w sposób, jaki w 2001 roku się raczej ludziom nie śnił. Jedna z najlepszych polskich płyt black metalowych, jedna z moich ulubionych w całym gatunku. Posłuchać tego proszę!
Blut aus Nord: “The Work Which Transforms God“ (2003)
Genialna rzecz. Nie jest to jednak album prosty w odbiorze i raczej nie wejdzie nikomu, kto nie ma już jakiegoś tam doświadczenia albo z black metalem, albo przynajmniej z dziwnymi eksperymentami dźwiękowymi.
Rzadko w metalu słyszę gitarę i stwierdzam, że nie mam żadnego pomysłu w jaki sposób coś jest na niej zagrane — na tej płycie zdarza się to notorycznie, bo te gitary momentami w ogóle nie brzmią jak gitary, tylko jak jakieś szalone sample. “Work” to dysonansowe cudo, ale dysonansowe bardziej teksturą, niż treścią muzyki, że tak to ujmę. Na tej płycie są kawałki, które czasami nie mają nawet jakichś konkretnych riffów — a mimo wszystko to się jakimś cudem trzyma kupy.
Kluczowe jest to, że mówimy o 2003 roku i żadne “nowe” środki stylistyczne wykorzystane na tej płycie nie były jeszcze oczywiste, a na pewno nie tak oczywiste jakimi mogą się teraz wydawać. Tak się wtedy po prostu nie grało i to jest jeden z tych pierwszych naprawdę interesujących eksperymentów usiłujących wyjść poza formę i treść muzyczną standardowego black metalu w stronę srogiego dysonansu.
Furze: “Trident Autocrat” (2000) oraz “Necromanzee Cogent” (2003)
Te płyty od norweskiego Furze to generalnie odpowiedź na pytanie, którego raczej nikt nigdy nie zadał, czyli “co by było, gdyby ktoś grał black metal na przełomie lat 60. i 70.” Jest więc w tym masa Black Sabbath, sporo punku i trochę proga, a wszystko zalane gęstym sosem psychodeli. Tyle, że nagrane, jakby to nagrywało Darkthrone w jakiejś smutnej piwnicy, czyli w glorii północnego lofi z masą trebli.
To jest muzyka ze świata równoległego, w którym nie było lat 80. a historia black metalu nie przeszła przez Bathory. Bardzo dobre, bardzo ciekawe2.
Urfaust: “Geist ist Teufel” (2004)
Na początku to brzmi trochę tak, że “o, ktoś się nasłuchał Coila, neofolku i C93, będą nudy”, ale potem wchodzi bardzo dziwny black metal z jeszcze dziwniejszymi wokalami i temat przestaje być taki prosty. W pierwszej chwili można zacząć zastanawiać się czy to jest jakiś żart, ale ten żart jest prowadzony przez cały czas z taką szaloną konsekwencją i sercem, że gdzieś tak w połowie płyty można już leżeć na łopatkach z bardzo dziwnymi myślami w głowie.
Gdzieś przeczytałem porównanie, że te wokale brzmią jak jakiś nawalony koleś w knajpie — i to jest perfekcyjne podsumowanie klimatu tego albumu. Szczególnie rzuca się to w oczy, kiedy w pewnym momencie wchodzi folkowa przyśpiewka — nucona przez kolesia, który faktycznie brzmi jakby się narąbał i próbował zachęcić ludzi do zabawy. Tyle, że atmosfera robi się stopniowo coraz cięższa, bo nikt tej jego “radości” nie podłapuje i zostajemy ze smutnym spektaklem żenady.
I potem jako odbiorca zaczynasz rozumieć, że te wokale brzmią tak, jak ty pewnie brzmisz kiedy się nawalisz. Że ta muzyka ma ciężki klimat alkoholizmu znanego ze starych książek, kiedy nikt jeszcze tak tego nie nazywał albo nie próbował z tym walczyć. Więc no generalnie to jest Marek Hłasko — gdyby Marek Hłasko się bawił w czarną magię, a nie pisał książki w smutnej Polsce. Dziwne, szalone, na swój sposób piękne.
Thy Catafalque: “Tűnő idő tárlat”
Ten projekt jest jednym z naprawdę unikatowych dziwactw, jakie z czasem wyrosły z black metalu, bo generalnie nikt nie gra jak Thy Catafalque, ale też Thy Catafalque zachowuje się tak, jakby mieli3 absolutnie wywalone na to, czy ktokolwiek będzie ich muzyki słuchał.
“Tűnő idő tárlat” jest szalone i w tym szaleństwie świetne, bo łączy masę różnych inspiracji w mniej lub bardziej udany sposób — to awangardowo-progowe granie nieustannie balansujące na granicy nieznośnego kiczu. Są oldskulowe syntezatory, są elektroniczne bębny, są delikatne zaśpiewy, jest black metal zabarwiony teksturą ceraty z węgierskiego baru mlecznego Langosz. No czego tu nie lubić?
Mayhem: “Grand Declaration of War” (2000) oraz “Chimera” (2004)
O Mayhem kiedyś będzie więcej więc na razie tylko zaznaczę, że GDOW jest fenomenalne, a Chimera świetna i warto tego posłuchać.
Thorns: “Thorns” (2001)
Snorre pokazuje jak grać black metal w swoim — i Euronymousa — unikatowym stylu i po raz kolejny dostarcza destylat z tego, jak to może brzmieć, kiedy się to robi dobrze. I dobrze, że to wreszcie wydał, bo dzięki tej płycie i temu jak fajnie jest nagrana łatwiej będzie patenty gitarowe kraść kolejnym pokoleniom (tak, jak wcześniej kradli z “Grymyrk”).
Bardzo dobra rzecz, ale byłaby prawdopodobnie perfekcyjna, gdyby komputery były wtedy bardziej zaawansowane i pozwoliły chłopakowi bardziej eksperymentować4.
Smutasy
Zamierzam dosyć szerokim łukiem omijać zjawisko znane jako Depressive Suicidal Black Metal (DSBM), bo depressive i suicidal byłem jak przesłuchiwałem marność, jaką ten podgatunek black metalu z siebie hurtem wypluł, ale jednak nie można o niektórych smutaśnych płytach NIE wspomnieć. Zawsze trafią się przecież jakieś perły — pytanie tylko, czy warto za nimi grzebać. Odpowiedzi dobrej nie mam, bo w chronologicznej podróży trochę nie miałem wyboru… więc, no, cóż.
Weakling: “Dead as Dreams” (2000)
Generalnie tutaj się zaczął i skończył amerykański post-rockowo-depresyjny black metal. To jest album, który na milion różnych sposobów przeróżni Amerykanie będą próbowali kopiować i nikomu to nie wyjdzie.
Mam wrażenie, że klucz do tego, dlaczego to w ogóle działa, kryje się w tym, że ten album nie jest przegięty w żadną stronę i nie stara się wymyślać czegokolwiek nowego, tylko po prostu sprawnie łączy wszystko, co zostało do tej pory zrobione — i robi to na zaskakująco wysokim poziomie.
Tak, jest czasami postrockowy, ale za każdym razem jak zaczyna przynudzać, to wjeżdża z jakąś parafrazą klasyki black metalu. Tak, jest czasami dosyć stockowo depresyjny, ale za każdym razem jak zaczyna usypiać, to wjeżdża z jakimś bardzo przyjemnym agresywnym riffem, który budzi z letargu. Tak, najkrótszy kawałek ma 10, najdłuższy 20, a cała płyta trwa 76 minut, ale podczas kiedy 99% zespołów nie jest w stanie czegoś takiego udźwignąć, tak Weakling jakimś cudem dało radę skomponować te kawałki w sposób, który po prostu nie nudzi — ten album płynie, zmienia się, ewoluuje, gdzieś faktycznie zmierza.
No i tyle, generalnie. W zakresie depresyjno-atmosferycznego grania w black metalu to jest topka i z mojej perspektywy nie warto sobie zawracać głowy resztą podgatunku, bo większość się nawet nie zbliża do tego poziomu5.
Silencer: “Death - Pierce Me” (2001)
Ten album jest absolutnie komiczny przez NIEDORZECZNE wokale, a jednocześnie kultowy z powodu legend, jakie się wokół wokalisty przez lata nagromadziły ORAZ tego, że czegoś takiego po prostu jeszcze nie było. Jednocześnie jest to muzycznie bardzo przyjemne: broni się jako black, broni się też jako doom-cokolwiek, a w odbiorze pomaga zaskakująco czysta produkcja. Kompozytor miał świetny zmysł do melodii i ogólnej struktury tego, co chciał zrobić — ale no próg wejścia w to jest zawieszony kosmicznie wysoko, bo te wokale to nie jest łatwa rzecz do przeżycia. Trudno mówić o smutnej muzyce, jak się trudno od śmiechu powstrzymać ALE jak się już uda, jak to zawieszenie niewiary będzie w miejscu, które pozwoli zrozumieć i poczuć tę płytę, to wjeżdża perfekcyjnie.
Luror: “The Iron Hand of Blackest Terror”
Bardzo to jest dobre — pomimo tego, że na pierwszy rzut oka nie wygląda, bo jest dosyć sztampowo “depresyjne”. Ale dzięki temu, że wpleciono do schematu sztampowego DSBM różnego rodzaju mniej lub bardziej klasyczne zagrywki z innych podgatunków, to szybko okazuje się, że mamy do czynienia z czymś o wiele bardziej eklektycznym niż można by się było spodziewać. I to nie tylko nie przeszkadza — bo wszystko się trzyma sensownie w ramach jednego, spójnego kręgosłupa — ale przede wszystkim wyróżnia “The Iron Hand of Blackest Terror” z tłumu. Bardzo fajny album, zaskakująco wręcz fajny jak na to, że się o nim przesadnie dużo nie mówi.
Diaboł!
Czyli sekcja na zwyczajny, dobry black metal.
Behexen: “By the Blessing of Satan” (2004)
Jestem zaskoczony, bo po debiucie nic nie wskazywało na to, że Behexen będzie w stanie grać naprawde dobrą muzykę. Ale no tutaj naprawdę dołożyli do pieca i zrobili świetny destylat ze skandynawskiego black metalu. Jest Mayhem, jest trochę Szwecji, jest Darkthrone, są nawiązania do starych czasów i chaosu starej fińskiej sceny, jest nawet trochę Blasphemy. No generalnie jest wszystko, co być powinno i do tego jest zagrane po prostu absurdalnie kompetentnie.
Anaal Nathrakh: “The Codex Necro” (2001)
No śliczne to jest, a highlight to oczywiście “Submission Is For The Weak”. Całość może trochę za długa/monotonna, szczególnie pod koniec płyty już się to trochę zlewa w chaotyczną breję, ale mimo wszystko bardzo dobre.
I smutne, że ten zespół stał się taką komedią na późniejszych wydawnictwach.
Thunderbolt: “Inhuman Ritual Massmurder” (2004)
No jest brutalnie, ale przy tym bardzo melodyjnie — przez większość czasu po prostu leci ogień, ale momenty kiedy to wszystko zwalnia i daje odetchnąć są zrobione na tyle fajnie, że zamiast wytrącać z klimatu, to dodają całości świetnej dynamiki. Bardzo zaskakujące jak dobry Thunderbolt się zrobił — widać progres i ewolucję z płyty na płytę, a ta jest po prostu świetna.
Black Witchery: “Desecration of the Holy Kingdom” (2001)
Ci kolesie są (w tym momencie historycznym) prawdopodobnie najlepszym zespołem black metalowym w Stanach — w kategorii zespołów istniejących i konsekwentnie wydających nowe płyty, a nie jednostrzałowców. Owszem, to jest “bestial black”, który brzmi jakby był z Kanady więc poprzeczka w kwestiach muzycznych nie jest może przesadnie wysoko, ale mimo wszystko niełatwo jest ten chaos okiełznać i zagrać tak dobrze, żeby wybijał się na tle innych, którzy próbują.
Axis of Advance: “Obey” (2004)
To z kolei brzmi dla mnie jak “uporządkowany” war metal, który… przestaje przez to być war metalem. Jest tu wszystko, co jest charakterystyczne dla tej muzyki ale przez to, że zostało przedstawione w czystej, sensownej formie, to po prostu jedzie sobie jak walec i się nie zatrzymuje, ale już nie bije po twarzy w ciemnej uliczce. Bardzo to jest interesujące, ale paradoksalnie czegoś w tym bardzo brakuje — i chociażby dlatego warto na to zerknąć, bo to fajnie pokazuje jak ogromną rolę produkcja i miks, a nie sama muzyka, odgrywają w osiągnięciu efektu tzw. war metalu.
W następnym odcinku…
I to by było na tyle teraz — ale następny odcinek pewnie puszczę trochę szybciej, bo jest prawie gotowy, tylko dostaję tu notorycznie upomnienia, że przekraczam “email length limit”. Spodziewać można się pogaństwa, powrotów klasyków, oraz nieposortowanych polecanek, które do żadnej większej kategorii nie chcą się dać przyporządkować.
Dla chętnych — warto jeszcze zerknąć na ich “Death to Macrocosm”, bo tam nie ma litości w ogóle. Niby nic nie słychać, ale słychać wystarczająco, i ta produkcja na tej demówce, wbrew wszystkiemu, działa bardzo dobrze.
Dla chętnych do grzebania dalej, mózg operacji, Woe J. Reaper, sugeruje religijne słuchanie pierwszych sześciu albumów Black Sabbath, a do swojego kanonu inspiracji dodaje dwa pierwsze Blue Cheer, trochę Sir Lord Baltimore, Bedemon/Pentagram, pierwsze Bang, pierwsze Captain Beyond, oraz klasyki pokroju mroczniejszych momentów Hendrixa, The Doors i King Crimson oraz pierwsze dwie płyty Pink Floyd.
Lub miał, bo to w sumie solowy projekt Tamása Kátaia.
Pozostaje czekać, co następnego chłopak wypuści, bo podobno wreszcie w tym roku — po 23 latach — doczekamy się kolejnego Thorns.
I chociaż teoretycznie wyszło to w 1999 roku jako niezależne wydawnictwo, to jednak label wydał to w 2000, więc wrzucam to z prawie czystym sumieniem w nowe tysiąclecie.